______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Piatek, 17.09.1993 ISSN 1067-4020 nr 86 _______________________________________________________________________ W numerze: Andrzej Marecki - Katolicki glos w naszych domach (cz. I) Michal Zielinski - 100 milionow, 300 milionow... Marek Ostrowski - Wyjac serce Jola Stouten - Ameryka w europejskich oczach (dokonczenie) Wieslaw Sonik - Chichot z Paryza _______________________________________________________________________ [Od red. Tak sie sklada, ze akurat dzisiaj ma sie odbyc przewiezienie szczatkow gen. Sikorskiego z Anglii do Polski. Czy jest to ostatni akord kampanii przedwyborczej - zastanawia sie publicysta "Polityki" w artykule "Wyjac serce". Motywy wyborcze przeniknely zreszta do wszystkich (z wyjatkiem dokonczenia wrazen Joli Stouten z USA) tekstow zamieszczonych w dzisiejszym numerze, rowniez do artykulu Andrzeja Mareckiego poswieconego przynajmniej formalnie innym sprawom. Zapewne nie przypadkiem. J.K-ek] _______________________________________________________________________ Andrzej Marecki KATOLICKI GLOS W NASZYCH DOMACH - cz. I =============================== (Pierwotna wersja ukazala sie 17.06.1993 na liscie dyskusyjnej religia@uci.agh.edu.pl) Wolnosc slowa, ktora zapanowala w Polsce po 1989 roku, dobitnie manifestuje sie na falach eteru. Pomimo braku - do niedawna - odpowiednich uregulowan prawnych, dzialalnosc rozpoczely dziesiatki nowych stacji radiowych. Znakomita wiekszosc z nich to male stacje lokalne o zdecydowanie komercyjnym charakterze i - z reguly - co najmniej dobrym, profesjonalnym warsztacie. Niektorzy z `piratow', bo tak hurtowo okresla sie nowe stacje, rozwineli dzialalnosc ponadlokalna. Na uwage zasluguje np. sukces dzialajacego w Krakowie radia RMF-FM, ktore nadaje swoj program przez satelite ASTRA na jednym z podkanalow radiowych transpondera uzywanego przez MTV-Europe. Warto takze wspomniec o wspolpracy warszawskiego radia "Zet" z polskojezyczna stacja w Wilnie. Wsrod nowo powstalych radiostacji wiele deklaruje sie jako katolickie, lub przynajmniej korzysta z uprzywilejowanego statusu prawnego stacji katolickich. Jedna z nich jest Radio Maryja w Toruniu. Po raz pierwszy RM wyemitowalo audycje probne jesienia 1991 roku, a oficjalna inauguracja miala miejsce 8 grudnia 1991. Tworca i animatorem stacji jest ks. Tadeusz Rydzyk (redemptorysta). Wzorowal sie on na wloskim Radiu Maria, bedacym siecia malych nadajnikow rozrzuconych po calych Wloszech. Nb. pierwsze nadajniki RM (w Toruniu i Bydgoszczy) zostaly przekazane wlasnie z Italii. Po wydzierzawieniu lacza satelitarnego RM szybko przeksztalcilo sie w siec ogolnopolska i dzis jest druga - po panstwowym Polskim Radiu - siecia radiowa w Polsce. Cale przedsiewziecie jest wiec zakrojone na zawrotna skale. Nikt bowiem do tej pory nie pokusil sie o pokrycie Polski niepanstwowa siecia ponad 30 przekaznikow i to w ciagu paru miesiecy. Dzieki nim program RM dociera potencjalnie do milionow sluchaczy. (Dlatego `potencjalnie', ze wiekszosc tych przekaznikow pracuje w tzw. gornym pasmie UKF tj. na czestotliwosciach powyzej 88 MHz, czyli standardowych dla wiekszosci swiata. Tymczasem w Polsce na ogol uzywa sie jeszcze pasma `socjalistycznego': 66-73 MHz, ale zmiana tego stanu jest tylko kwestia czasu.) Krotko mowiac, RM jest(?)/bedzie(?)/mogloby byc(?) srodkiem autentycznie *masowego* przekazu. Mamy tu do czynienia z nowym, nieblahym zjawiskiem religijno-spolecznym w naszym kraju, ktoremu krajowa prasa dotad nie poswiecila - jak sadze - dostatecznej uwagi. Sprobuje zatem opowiedziec, jak ja odbieram ten `katolicki glos w moim domu'. (Oficjalne zawolanie RM brzmi: `Radio Maryja - katolicki glos w naszych domach'.) Najpierw wypunktuje kilka uwag, ktore - smiem twierdzic - sformulowac moze kazdy, kto poslucha RM chocby przez tydzien. Potem postaram sie uogolnic swoje spostrzezenia, by wreszcie w nastepnym odcinku zarysowac wlasna wizje katolickiego (czy, ogolnie, chrzescijanskiego) radia. Otoz przygodny sluchacz RM snadnie zauwazy, ze: 1. Jest ono potwornie przegadane. Jest to cos a la Wolna Europa w stanie wojennym, tyle, ze w sosie religijnym. Muzyka pelni role kompletnej zapchajdziury: jest nieszanowana, cieta jak popadnie. Zachwiane sa wszelkie proporcje pomiedzy slowem, a muzyka. Zlota regula: 60% muzyki, 40% slowa jest zupelnie obca realizatorom programu RM. (Dla porzadku podaje zrodlo tej reguly: Maciej J. Kwiatkowski, "Kulisy Radia".) 2. Wiekszosc programow RM bazuje na telefonach od sluchaczy. Jest to dobre, ale tylko do pewnych granic. Nie kazda rozmowa nadaje sie do puszczenia w eter. Autentyzm tej formy radiowej w przypadku RM przechodzi w koszmarny banal i nude. Trzeba pamietac, ze - niestety - wiekszosc ludzi (chyba na calym swiecie) *nie ma* nic ciekawego do powiedzenia, za to miewa przemozna chec zablysniecia na falach eteru. W wydaniu RM bywa to szczegolnie zalosne. Ujme to jeszcze dosadniej: RM jest trybuna starych dewotek i... dzieci. (Slowo `dewocja' - nie boje sie go - jeszcze padnie dalej.) 3. RM jest smiertelnie powazne. Jest niestrawne w swej pryncypialnosci i dydaktyzmie. Jest po prostu nieznosne jak stara gderajaca ciotka. Jest to program pasujacy do `kolchoznikow' (to takie glosniki radiowezlowe - podaje definicje na wszelki wypadek aby uniknac nieporozumien) w zakonie kontemplacyjnym o twardej regule (gdyby w takich zakonach kolchozniki po celach zainstalowane byly), a nie dla przecietnego zjadacza chleba i grzesznika. 4. RM jest dla `samych swoich', przekonuje przekonanych, nawraca nawroconych. Watpiacy niech nie nastrajaja radia na czestotliwosc RM - zwatpia jeszcze bardziej. 5. RM jest w zalozeniu `ponad sprawami tego swiata'. Nie ma w nim wiadomosci w potocznym rozumieniu. Uwazam to za blad! Ludzie na ogol wlaczaja radio dla relaksu, albo aby `zagluszyc cisze' muzyka (ale ta, jak wspomnialem, w RM jest dawkowana skapo i byle jak) i/lub by sie czegos dowiedziec z pospolitej plotkarskiej ciekawosci. Do tego czynia to najczesciej przy okazji robienia czegos innego. Tymczasem, aby sluchac RM, trzeba odlozyc sprawy `tego swiata' na bok i naboznie sie skupic. Kto ma na to czas? Owszem, ludzie chorzy, przykuci do lozka. Ale uczyc sie do egzaminu (jesli ktos lubi to robic przy wlaczonym radiu), sprzatac na biurku, pichcic zupy na jutrzejszy obiad, czy prowadzic samochodu przy RM po prostu sie nie da. 6. No i na koniec sprawa, ktora zrazila mnie do RM najbardziej. Otoz mimo solennych zapewnien skladanych przez ks. Rydzyka u poczatkow istnienia w Toruniu RM (jesien 1991), ze bedzie to radio apolityczne, zdarzaja sie czasem programy polityczne w stylu `show'. Przez milosierdzie wymienie tu tylko najslynniejszy: parogodzinny blok z prof. Maciejem Giertychem (Stronnictwo Narodowe), w ktorym wskazano po nazwisku na masonow i Zydow (zydow?), ktorzy `dzis rzadza Polska'. Ponadto RM `pelna para' wlacza sie w obecna kampanie wyborcza, sprowadzajac do mikrofonu politykow ZChN czy KdR (ugrupowanie Jana Olszewskiego) i dajac im sie wypowiedziec bez zadnych limitow czasowych. Przyklad? Prosze bardzo, moge podac calkiem cieply: 12 wrzesnia br. w wieczornym bloku "Rozmowy niedokonczone" produkowal sie wiceminister spraw wewnetrznych w rzadzie Olszewskiego i detalicznie przedstawil swoja wykladnie wydarzen z nocy 4/5 czerwca 1992 (tzw. `noc teczek'). Nie obylo sie bez nazwisk. Teza glowna: 100% obecnego establishmentu w Polsce to agentura. Wniosek praktyczny na dzien wyborow (19 wrzesnia): jesli nie jestes za Targowica-bis, glosuj na... 7. Drazniace i swiadczace o wyborze opcji politycznych byly i sa przeglady `prasy katolickiej'. Na pewne tytuly w RM istnieja iscie cenzorskie zapisy. Np. "Tygodnik Powszechny" nie jest wedlug decydentow i redaktorow z RM pismem katolickim, mimo iz ma asystenta koscielnego. Uogolniajac powyzsze powiedzialbym tak: RM reprezentuje formacje duchowa, ktora okreslilbym jako `niepokalanowska'. Na rynku prasowym dobrym analogiem RM jest bowiem wlasnie "Rycerz Niepokalanej". Sluchacz RM ma sie przede wszystkim modlic i rozwazac swiete tajemnice przez caly Bozy dzien. Nie musi byc za bardzo wyksztalcony. Nie musi - a wrecz nie powinien - miec wybrednych gustow i potrzeb muzycznych. Oazowe piosenki przy gitarze w amatorskim wykonaniu, chorki klerykow itp. plus - owszem, piekne, ale pilowane do znudzenia i przerywane gdzie popadnie - kawalki na fletni pana w wykonaniu bodajze Georghe Zamfira powinny mu wystarczyc w zupelnosci. Powinien natomiast miec w pogardzie zgielk tego swiata, a do wszelkiej masci `wrogow Kosciola' powinien podchodzic spiety i z poczuciem wyzszosci. RM reprezentuje to, co w polskim katolicyzmie drazni mnie najbardziej: ubostwo mysli i przerost taniej emocji. RM jest robione przez ludzi co najmniej ocierajacych sie o dewocje i jest - niestety - idealnie adresowane do dewotow. RM wpisuje sie w stereotyp Kosciola jako oblezonej twierdzy. Mobilizuje i przestrzega, `tumani i przestrasza'. Nie smieszy jednak ani troche. RM idealnie `podklada sie' antyklerykalom wszelakich odmian. Jest kopalnia przykladow na ciasnote i nietolerancje. Ale to nie wszystko. Jesli komus potrzebne sa dowody na to, ze w dzisiejszej dobie w Kosciele Katolickim w Polsce gore bierze opcja okreslana hurtem jako ZChN-owska, to z RM mozna je czerpac garsciami. (W moim odczuciu RM stoi na prawo od ZChN.) Zwlaszcza obecna, stricte polityczna, dzialalnosc RM w przededniu kampanii wyborczej do parlamentu potwierdza w calej rozciaglosci fakt, ze Kosciol w Polsce, wbrew oficjalnym enuncjacjom Episkopatu, bez ogrodek identyfikuje sie z wybranymi partiami politycznymi. Co innego bowiem, gdy proboszcz w Psiej Wolce Wyznej wywiesi na drzwiach kosciola instrukcje jak glosowac, a co innego, gdy darmowa propaganda wyborcza jest emitowana na caly kraj przez (prawie) ogolnopolskie radio, ktorego dyrektorem jest ksiadz. I wreszcie: RM mimo dwuletniego stazu jest wciaz drazniaco amatorskie. Ludzie, ktorzy je pichca, po prostu nie zdaja sobie sprawy, jak *trudna* sztuka jest robienie dobrego radia. Tworczosc radiowa jest przeciez dziedzina sztuki (co najmniej uzytkowej, jak estetyczny mebel czy karoseria samochodu, a niekiedy sztuki przez wielkie S). Tymczasem w przypadku RM typowe recepty na program sa takie: albo podlaczamy mikrofony w kosciele i RM staje sie przedluzeniem koscielnej instalacji glosnikowej, albo modlimy sie wprost do mikrofonu w studiu albo wlaczamy telefony i niech gadaja sluchacze. Tymczasem setki (jesli juz nawet nie wiecej) plyt CD z piekna muzyka spia sobie spokojnie w pudeleczkach na regale obok konsolety. (Bylem w studiu RM i widzialem.) Tak na marginesie: najpiekniejszy okres dzialalnosci RM to pazdziernik 1991 - czas probnych emisji. Wtedy puszczano po prostu te plyty caly dzien i bylo pieknie. Ale minelo. Pozostala tylko pamiec o tym, ze w plytotece RM kryja sie skarby. Tu jednak - gwoli rzetelnosci - musze wspomniec o wzmiankowanym na wstepie `statutowym' - ze sie tak wyraze - zalozeniu RM: jest ono wzorowane na wloskim Radio Maria, ktore ponoc ma taki wlasnie charakter. Ha! I tu rodzi sie problem: wychodzi na to, ze moja krytyka programu RM trafiam jak kula w plot, zupelnie jakbym krytykowal czasopismo dla pan, ze nie podaje porad dla majsterkowiczow albo czasopismo np. motoryzacyjne, ze nie ma w nim przepisow kulinarnych. Otoz odpowiadam na to tak: owszem, zarowno w Polsce jak i we Wloszech na pewno jest krag zainteresowanych *takim* radiem jak RM, tylko co innego Wlochy, gdzie stacji radiowych jest multum (w tym Radio Watykanskie) i mozna sobie pozwolic na tak `waska specjalizacje', a co innego Polska, gdzie RM trafia na dziewiczy grunt. Ludzie rzucaja sie wiec na to jak na fantastyczna nowosc i... no wlasnie i boje sie, ze odchodza srodze zawiedzeni. Pol biedy, jesli odejda od odbiornika, gorzej jesli sa wsrod nich tacy, ktorzy wlasnie sa `w trakcie odchodzenia' od Kosciola i w RM znajduja tylko potwierdzenie swoich watpliwosci. Ale nawet Ci, ktorzy wcale od Boga nie odchodza, sa `wierzacy i praktykujacy', a tylko maja ten maly feler, ze nie kochaja ZChN i tygodnika "Niedziela", zostaja przyprawieni o ciezka frustracje: `Czy jeszcze jestem dobrym katolikiem skoro nie slucham RM? Czy to, ze po wlaczeniu dosc szybko wylaczam, bo nie moge zdzierzyc tego radia, nie swiadczy o tym, iz zawladnal mna Szatan?' Jak zatem wyobrazam sobie katolickie (chrzescijanskie) radio? O tym w nastepnym numerze. Andrzej Marecki ________________________________________________________________________ ["Tygodnik Powszechny" 11.04.1993, obfite skroty redakcyjne niezaznaczone] Michal Zielinski 100 MILIONOW, 300 MILIONOW, 50 PROCENT I JESZCZE POL LITRA ========================================================== Pan Prezydent obiecal, ze rozda nam po sto milionow, Siec - jak przystalo na wojsko prezydenta - dolozyla jeszcze dwiescie i chce nas wzbogacic rozdawnictwem trzystumilionowym. Komisja Krajowa zwiazku, ktory kiedys nazywal sie Solidarnosc, skladajaca sie widocznie z osob slabych w rachunkach nie bawila sie w zadne miliony tylko postanowila dac po piecdziesiat procent majatku narodowego. Czekam tylko na to, aby - tak jak to bylo w starym dowcipie o pijaku i zlotej rybce - spoleczenstwo po spelnieniu trzech swoich z.a,dan poprosilo jeszcze o pol litra. Nonsens ekonomiczny ------------------- Propozycje rozdawnictwa majatku narodowego na wielka skale sa ekonomicznie nonsensowne z trzech powodw. Primo, im wyzsza kwote zamierzamy sprezentowac, tym bardziej jest to rozdawnictwo Inflant. Secundo, koszty transakcyjne takiej operacji sa tak wysokie, ze glownym jej beneficjentem bylaby milosciwie nam panujaca administracja panstwowa. Tertio, skutki gospadarcze polegajace na wzroscie efektywnosci sprywatyzowanych w ten sposob przedsiebiorstw bylyby nader watpliwe, jako pewne zas przyjac mozna konsekwencje inflacyjne. Niby o wszystkich tych ciemnych stronach jasnego planu mianowania wszystkich kapitalistami wiemy. Wciaz jednak pojawiaja sie cudotworcy, oferujacy nam niezawodne recepty na wyprodukowanie prostych bananow i jaj kwadratowych. Dlatego raz jeszcze pozalam sobie przedstawic kontrargumenty w temacie stu milionow. Sami nie wiemy, co posiadamy ---------------------------- Aby cokolwiek rozdac, warto najpierw wiedziec, ile sie posiada. Wedlug moich grubych szacunkow majatek panstwowy w chwili obecnej ma wartosc okolo 18 trylionow zlotych, z czego na majatek produkcyjny przypada okolo trzy czwarte - powiedzmy - 12 trylionow zlotych. Pozornie wszystko sie zgadza, 12 trylionow podzielonych przez okolo 26 milionow doroslych obywateli RP daje po okolo 460 milionow zlotych na osobe. Jak na razie zatem mozliwe wydaje sie rozdanie kazdemu po sto czy trzysta milionow. Podana jednak liczba (z zastrzezeniem, iz jest to gruby szacunek) dotyczy nie rzeczywistej, lecz ksiegowej wartosci majatku. Wartosc ksiegowa powstaje w nastepujacy sposob. Bierzemy koszt inwestycji z momentu jej ukonczenia. Powiedzmy - milion zlotych w 1954 roku i pracowicie mnozymy co roku o wskaznik wzrostu cen i dzielimy przez wskaznik zuzycia majatku. Co oczywiste, wszystkie skladowe tego rachunku sa wziete z sufitu. Przyklad, oczywisty dla milosnikow komputerow: przy likwidacji pewnego przedsiebiorstwa panstwowego okazalo sie, ze komputeropodobny, bezdyskowy przedmiot typu Amstrad wyprodukowany w 1980 roku - ktory litosciwy hobbysta byc moze wzialby za sto tysiecy - byl ksiegowo wyceniony wedle powyzej przedstawionego schematu na 26 milionow zlotych. Przypomnijmy w tym miejscu prawde, o ktorej tworcy naukowego komunizmu i socjalistycznej ekonomii nie lubili pamietac. Kazda rzecz jest warta tyle, ile ktos chce za nia zaplacic. Rzecz w tym, ze prawdziwej wartosci dowolnego skladnika majatku narodowego nie poznamy tak dlugo, jak dlugo nie wystawimy go na otwarty, uczciwy przetarg. Dopiero najwyzsza cena, jaka padnie na licytacji wyznaczy obiektywna wartosc. Jak sie ma rzeczywista wartosc majatku narodowego do jego wartosci rynkowej mozemy jedynie zgadywac. Z dotychczasowych doswiadczen prywatyzacyjnych wynika, ze jest to kwota znacznie wyzsza [ewidentny blad, powinno byc chyba: nizsza - przepisywacz dyz.] niz to, co zapisano w ksiegach. Koszty transakcyjne ------------------- Kolejnym pojeciem, ktore nie istnialo w ekonomii socjalistycznej byly koszty transakcyjne. W omawianym przypadku trzeba przeprowadzic skrupulatna inwentaryzacje ludnosci. Nastepnie wydrukowac trzeba stosowne certyfikaty (papiery wartosciowe?). Dalej zbudowac trzeba caly docierajacy do kazdej gminy aparat rozdzielnictwa. I wreszcie sprawa w tym wszystkim najistotniejsza. Rozstrzygnac trzeba, czy owe certyfikaty sa zbywalnymi papierami wartosciowymi (a wtedy gwaltowna rozbudowa gield i biur maklerskich) czy tez sa to papiery imienne (a wtedy kosztem jest rozbudowa policji gospodarczej, pilnujacej, czy nie powstaje czarny rynek). Sprawa zbywalnosci jest tutaj w ogole kluczowa. Jezeli dopuscimy swobodny obrot prezentami, znaczna czesc ludnosci szybko je spieniezy, przeznaczajac uzyskany w ten sposob dochod na konsumpcje. Mozna ten fakt skomentowac stwierdzeniem `no trudno', wolni obywatele w wolnym kraju, ale nie trzeba sie wtedy czarowac, ze chodzi nam o sprawiedliwe i rowne obdarowanie wszystkich, bowiem w rzeczywistosci przekazemy majatek narodowy wylacznie w rece niektorych (co zreszta z ekonomicznego punktu widzenia jest najrozsadniejsze). Dodajmy, ze nawet najostrzejsze ograniczenia handlu prezentami beda nieskuteczne (czescy ekonomisci wierza, ze ich zdyscyplinowani obywatele handlowac kuponami nie beda - ale w Czechach nie takie cuda sie zdarzaly). Wzrost efektywnosci czy inflacji? -------------------------------- Jestem goracym wielbicielem prywatyzacji, bowiem wierze, ze przedsiebiorstwa, ktore maja faktycznych, dbajacych o zysk wlascicieli sa efektywniesze, niz niczyje przedsiebiorstwa publiczne. Autorzy pomyslow milionowych urzeczeni sa bardziej etyczna strona tego przedsiewziecia. W rzeczywistosci konsekwencje parcelacji Inflant bylyby ni takie, ni siakie. Jak wykazalem egalitarystyczno- sprawiedliwosciowe konsekwencje sa watpliwe, bowiem po pewnym czasie i tak nastapi koncentracja majatku w rekach stosunkowo nielicznej grupy osob. Tyle tylko, ze po pewnym - Bog wie jakim - czasie. A w tak zwanym miedzyczasie pozornie sprywatyzowane przedsiebiorstwa dalej nie mialyby efektywnego wlasciciela. W istocie nie bylyby to wcale przedsiebiorstwa prywatne, tylko kolosalne quasi-spoldzielnie. Niewatpliwe jest natomiast dla mnie i dla kazdego kto przeczytal jakikolwiek podrecznik do makroekonomii (patrz np. najprostszy: David Begg, Stanley Fischer, Rudiger Dornbusch: "Ekonomia, tom II, s. 155-160), ze akcja `sto milionow' miec bedzie natychmiastowe konsekwencje inflacyjne. I nic nie pomaga tutaj zastrzezenie, ze emitowany bedzie pieniadz inwestycyjny, ktory nie wycieknie na rynek konsumpcyjny. Po pierwsze - w jakiejs mierze wycieknie. Po drugie, nie ma czegos takiego w normalnej gospodarce jak pieniadze inwestycyjne i konsumpcyjne. Wielkosc konsumpcji zalezy bowiem nie tylko od biezacych dochodow, ale i od posiadanego bogactwa. I kazde powiekszenie naszego majatku sprawia, iz rosna nasze wydatki konsumpcyjne. Nikt nie potrafi dokladnie obliczyc, jak silny bylby ten popytowy bodziec inflacyjny. Nawet jezeli na kazde rozdane sto milionow konsumpcja roslaby tylko o jeden milion, oznaczaloby to przyrost popytu konsupcyjnego o 26 bilionow zlotych. Konsekwencje tego w postaci wzrostu cen mozna sobie wyobrazic. Bzdura prawnicza ---------------- O ile dotychczasowe pomysly: prezydencki i Sieci obrazaja jedynie logike ekonomiczna, to pomysl Komisji Krajowej stanowi ponadto istne horrendum prawnicze. Zwiazek ten chce bowiem rozdac nie tylko 50% majatku narodowego, ale takze dolozyc do tego czesc majatku prywatnego. Uchwala Komisji Krajowej postanawia bowiem, ze zwiazek przeprowadzi referendum, w ktorym obywatele pytani beda o to: czy sa za zmiana prawa tak, aby mozliwe bylo sprawdzenie pochodzenia kapitalu obywateli polskich, ktorzy nabyli mienie panstwowe od 1975 roku oraz czy sa za zmiana prawa tak, by w przypadku, gdy zrodlo kapitalu bylo niewiadomego pochodzenia, majatek nabyty od panstwa przeszedl na wlasnosc panstwa bez jakiegokolwiek odszkodowania. Przyznam sie, ze gdy czytalem te slowa - a komunikat z obrad KK ogloszony zostal 1 kwietnia - przypuszczalem, ze dziennikarze zrobili mi niewybredny prima aprilis. Uchwala swoja KK lamie bowiem trzy najbardziej elementarne zasady prawa: zasade ochrony wlasnosci, zasade domniemania niewinnosci oraz zasade rozdzialu wladz. Rownoczesnie, namawiajac ludzi, aby owe zasady lekce sobie wazyli, postuluje nieograniczona niemal anarchizacje zycia spolecznego. Grab zagrabione --------------- Od strony ideowej pomysly zwiazkowcow opieraja sie na starej, sprawdzonej zasadzie: grab zagrabione. Az zal pastwic sie nad takim mysleniem. Wystarczy powiedziec jedno. Bez poszanowania wlasnosci prywatnej i ochrony praw nabytych kapitalizmu zbudowac sie nie da. A zatem Komisja Krajowa Solidarnosci musi sobie (i nam) odpowiedziec na pytanie czy jest czescia proreformatorskich sil budujacych w Polsce panstwo prawa i gospodarke kapitalistyczna. Napad bandytow na dom wariatow ------------------------------ Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, ze Komisja Krajowa - a Zwiazek ma paru przedstawicieli w parlamencie - de facto podjela uchwale obalajaca Sejm i uzurpujaca sobie prawo do tworzenia prawa. W polskiej tradycji zdarzaly sie zajazdy na Sejm. Ostatni raz taka napasc miala miejsce po maju 1926 roku, kiedy wierni oficerowie Marszalka rozpedzili Sejm II Rzeczypospolitej. Tak sie zdarzylo. Zdarzyli sie jednak wowczas i tacy publicysci jak byly pilsudczyk Roman Knoll, ktorzy sprawe okreslili jednoznacznie: napad bandytow na dom wariatow. ---------------- [Od przepisywacza dyz. Artykul stary, jeszcze sprzed rozwiazania poprzedniego Sejmu. Aktualnosci chyba jednak nie stracil - haslo 100 ew. 300 milionow ciagle przewija sie w aktualnej kampanii wyborczej. Czy zlapie sie na nie wiele osob - okaze sie dwa dni po ukazaniu sie tego numeru "Spojrzen". Wydaje mi sie jednak, ze zarzuty autora pod adresem Solidarnosci nie sa calkiem uzasadnione, przynajmniej w tym sensie, ze organizacja ta (a raczej to, co z niej pozostalo) juz dawno opowiedziala sie dosc jednoznacznie *przeciw* gospodarce kapitalistycznej, zarazem nie przedstawiajac jasno jej alternatywy. Co zreszta, jesli wierzyc sondazom przedwyborczym, moze rowniez charakteryzowac wiekszosc *czynnego* elektoratu w Polsce. J.K-ek] ________________________________________________________________________ ["Polityka", 31.07.1993; wpisal J.K_uk] Marek Ostrowski WYJAC SERCE =========== Z prawnego punktu widzenia sprawa jest prosta: gen. Sikorski chcial byc pochowany w Polsce, tak chciala tez wdowa po nim, a poza tym juz cztery dni po katastrofie gibraltarskiej Rada Ministrow RP postanowila, ze `cialo Generala po odzyskaniu niepodleglosci sprowadzone bedzie do Ojczyzny i pochowane na Wawelu'. Ale swiete trumny z uplywem lat staja sie cenniejsze nizli perly i zloto, budza podobne namietnosci. Jeszcze stara ekipa chciala sprowadzic prochy Sikorskiego. W marcu 1981 r. ambasada PRL w Londynie zwrocila sie do wladz brytyjskich, ze taka jest `wola spoleczenstwa i rzadu polskiego', a Brytyjczycy - urodzeni dyplomaci - odpowiadali przez brak oficjalnej odpowiedzi. Odpowiedz nieoficjalna: sprawa jest dla wladz brytyjskich skomplikowana i trudna ze wzgledu na sprzeciw pozostalych w W. Brytanii zolnierzy polskich. Nie bylo oczywiscie mowy o tym, aby pani Thatcher oddala Sikorskiego Jaruzelskiemu. I byl Sikorski istotnym punktem sporu miedzy obu rzadami, gdyz strona polska podnosila sprawe co pewien czas, a Brytyjczycy juz wtedy wyraznie obiecali emigracji, ze bez jej zgody Sikorskiego nie pozwola ruszyc. Sytuacja zmienila sie zasadniczo, kiedy emigracyjny prezydent Kaczorowski powiozl prezydentowi Walesie na Zamek pieczec prezydencka i przeniosl *prawdziwa Polske z Londynu do Warszawy*. Lecz wiadomo: Polak na zagrodzie... Wiele osob z Londynu przyznaje wprawdzie, ze Polska lezy nad Wisla, ale czy tam mieszkaja prawdziwi Polacy? `My przechowalismy wartosci' - powiedza z duma emigranci, a od jednego z londynskich prominentow uslyszalem: `My mamy inna mentalnosc - mentalnosc ludzi wolnych'. Inaczej mowiac, nie skazeni bytowaniem w komunizmie - emigranci pozostali lepsi, szlachetniejsi od Polakow nadwislanskich i kto wie czy to nie im sie naleza sztandary i trumny. Zreszta `komedie polityczne nad Wisla sprawiaja, ze emigracja troche sie zawiodla na narodzie.' Oddali pieczec prezydencka, oddali niektore sztandary, oddadza Sikorskiego... Czy nie za duzo tego oddawania? Co zostanie? - to jedna z prob wytlumaczenia postaw emigracji. Jest drugie wytlumaczenie - krytyczne i cyniczne. `Oni chcieli, zeby Walesa ich zapytal jak uroczystosc ma wygladac, chcieli miec miejsce przy owsiance i na mszy' - wyjasnia mi jeden ze zgorzknialych kombatantow, pominiety w emigracyjnych awansach. `Nie rozumie pan? Oni chca tam sami jechac na lawecie, tylko, zeby w pospiechu nie zapomnieli wziac zmarlego!' Zbytni pospiech decyzji prezydenta krytykuja wszyscy. Wprawdzie wyslannik prezydenta, Zakrzewski, zapewnial emigracyjnych prominentow, ze nie bylo lepszej daty, ale malo kogo przekonal - 17 wrzesnia? `To jest niemozliwa data' - mowi Ludwik hrabia Lubienski. Data napadu Rosji Sowieckiej na Polske, przeniesienie rzadu Polskiego do Rumunii. Nagla taka decyzja bez poradzenia sie Londynu, ze tak ma byc, spowodowalo, ze pan Zakrzewski mial tu z nami bardzo nieprzyjemne rozmowy. Ustalali w Warszawie nie wiadomo jak dlugo, jezdzili tam i nazad. Byla najpierw mowa o 50-leciu smierci generala Sikorskiego, potem tak sie nie stalo, a niby skad teraz ta decyzja, przypuszczam wyborcza... Gros Polakow bylo przeciwne przenoszeniu gen. Sikorskiego. `Przenoszenie tych wszystkich generalow po kolei, a zostawienie cmentarzy i zolnierzy bez dowodcow to dziko wyglada. Dlatego bylismy przeciwni przenoszeniu zwlok' - wyjasnia Lubienski. Ostatecznie jednak emigranci zajeli takie stanowisko: ubolewaja nad sposobem zalatwienia sprawy, lecz - jak zapowiadali - uznaja stanowisko wladz krajowych. `Przyjmujemy decyzje prezydenta, z zalem i smutkiem, ze byla taka nagla' - powiedzial Czeslaw Zychowicz, sekretarz Rady Organizacji Kombatanckich. - `Zrobimy jednak wszystko, aby uroczystosc miala godny przebieg' - zapewnil. Rada zostala jednak `zaskoczona' wiadomoscia o decyzji przydenta i wyrazila niezadowolenie z wyznaczonego terminu. Wszyscy jednako umieramy, ale groby mamy niejednakowe. W Warszawie kombatanci napisali, ze spor wokol dwoch postaci: Pilsudski - Sikorski budzi `nie tylko zdumienie, ale i politowanie, niesmak i oburzenie'. Niemniej na emigracji londynskiej - ktora blizsza jest autentycznej Polsce przedwojennej, niz wymieszane spoleczenstwo nad Wisla - spor ten nie jest abstrakcyjny. Jeden z oficerow i wielbicieli Sikorskiego, mjr Szymanski (ktorego teraz goraczkowo szukaja na urlopie na Cyprze, bo jest jednym z wykonawcow testamantu Heleny Sikorskiej) mowil mi, ze `ta otumaniona zgraja... przez podle machinacje chce nie dopuscic do przewiezienia prochow [Sikorskiego] na Wawel do urny ustawionej przez papieza'. Znowu pilsudczycy po cichu (`niech pan tego nie pisze') wspominaja, ze Sikorski zadnej wojny nie wygral, `taki wielki to on znowu nie byl', i tak dalej w znanym polskim stylu. Slowem, Wawel za wysoko dla Sikorskiego - mowia niektorzy sanacyjni oficerowie. `Ja w ogole jestem przeciwna przenoszeniu prochow' - mowi wdowa po generale Andersie. - `Nigdy w zyciu bym nie pozwolila na przenoszenie prochow mojego meza, Wawel, czy nie Wawel. Jakies szalenstwo, powariowali z tym przenoszeniem' - mowi Andersowa, ktora podkresla, ze jej maz jako czlowiek skromny `nigdy by nie wymagal pochowania na Monte Cassino', a stalo sie tak przez przypadek. Prezes Zwiazku Pisarzy Polskich na Obczyznie, Jozef Garlinski kwestionuje prawo dzisiejszych wladz emigracyjnych do reprezentowania szerszych pogladow. - `Dlaczegoz to Londyn ma reprezentowac kombatantow?' - pyta. - `Przeciez na Zachodzie nigdy nie bylo wiecej zolnierzy polskich niz 110 tys., a sama AK reprezentuje 300 tys. Zreszta dlaczego reprezentowanie polskosci ma polegac na organizacjach kombatanckich? A gdzie jest Uniwersytet na Obczyznie? Towarzystwo Naukowe? A gdzie jest moj Zwiazek Pisarzy, ktory ma czlonkow w 16 krajach swiata? Kilku ludzi, kombatantow w Londynie, ktorych nikt nie upowaznial, przemawia za cale spoleczenstwo polskie na swiecie. To jest grube nieporozumienie. Przeciez Polacy wiecej osiagneli na polu kultury, niz na polu wojskowym'. - `Nie chce brac udzialu w walce, w ktorej z jednej strony jest prezydent, a z drugiej tutejsi najlepsi ludzie. Ale w gruncie rzeczy uwazam... Przeciez Sikorski byl na czele rzadu i wojska i zginal na posterunku. Ma bardzo wyrazna zasluge... Przykro mi bardzo, niech Pan mi daruje, ja zadnego formalnego oswiadczenia nie zloze, jestem bardzo slaby...' - mowi prezydent Raczynski. Jego zona, Aniela jest zdania, zeby nie podawac juz tych slow do wiadomosci publicznej. Sama ona - postawiona jak rozumiem w sytuacji konfliktu lojalnosci miedzy `najlepszymi ludzmi' (jak mowi Raczynski) a wola wojennego rzadu i wawelskiego majestatu - wspomina o tym, ze Polacy dzielili prochy swoich wielkich. Pilsudski nie caly przeciez pochowany u Srebrnych Dzwonow, bo serce w Wilnie. Chopin Polsce oddal tylko serce, a sam pozostal w Paryzu. To samo moze z Sikorskim mogloby byc... Serce na Wawelu, a cialo w Newark, wsrod lotnikow. - `To nic zlego, ze on tu lezy...' - mowi hrabina Raczynska. Marek Ostrowski ---------------------------------------------------------------------- [Trzy grosze kopisty dyzurnego. Wydaje sie, ze glowny problem wzial sie stad, ze przytlaczajaca wiekszosc (do ktorej sie oczywiscie sam zaliczam) nie ma w tej sprawie zadnego zdania, a decyzje sa podejmowane i walka publicystyczna prowadzona przez garstke opetanych idea. I tych juz nikt nie przekona, kazdy ma swoje zaslepione racje - zawsze tak jest, gdy problem jest czysto emocjonalny, bez krzty racjonalnosci. Jak pisza inni dziennikarze w tej samej "Polityce" i w innych gazetach, sprawa prochow Generala ciagnie sie od lat piecdziesiatych. Juz zaraz po odwilzy pazdziernikowej wysunieto projekt sprowadzenia ich do kraju, ale Gomulka nie byl zainteresowany. W `68 interesowal sie tym Moczar, Helena Sikorska zabiegala w 1970 o polski pogrzeb meza, ale prasa o tym milczala. Za Gierka sprawa byla bliska realizacji, choc bez rozglosu. Z jednej strony Sikorski byl wspoltworca koalicji aliantow z ZSRR, z drugiej strony to jego rzad oskarzyl Sowietow o zbrodnie katynska... Poczatek lat osiemdziesiatych pamietamy prawie wszyscy. Juz, juz... Zanim sprawa nie zostala pogrzebana w nocy na 13 grudnia, Generala juz `na sucho' grzebano na Wawelu z wielka pompa. Od 29 czerwca 1981 w krypcie sw. Leonarda stoi marmurowy sarkofag. O niego tez byly straszliwe awantury. Pierwszy projekt przygotowal Wiktor Zin. Zrobil to za darmo, ale splendor byl taki, ze plastycy krakowski sie wsciekli, ze nie bylo otwartego konkursu, tylko kumoterstwo. Wygral projekt Malgorzaty i Janusza Gawlowskich. Zin twierdzi, ze identyczny z jego projektem. Przedsiebiorstwo Kambud ze Slawniowic zrobilo z litego bloku marmuru sarkofag, ktory pekl. Zrobili drugi, ale brzydszy, wiec zaakceptowano ten pekniety. Pelna euforia, zaangazowanie tzw. najwyzszych wladz partyjnych z Krakowa, samolot czekajacy na lotnisku na wyjazd po trumne Generala. Plan pogrzebu, inspirowany przez pogrzeb Starego Marszalka byl gotowy, dzwon Zygmunta naoliwiony. A to wszystko juz po ostatecznej odmowie brytyjskiego MSW... A teraz dalszy ciag. Przez kilka lat nic sie nie dzialo, a teraz nagle w srodku kampanii wyborczej znowu. Kulminacja ma nastapic, jak wiadomo 17 wrzesnia, na dwa dni przed wyborami. Zlosliwi dziennikarze pisza, ze jest to ostatnie zadanie generala: poprzec BBWR (ktorego przedwojennej wersji szczerze nienawidzil). Niestety teza ta wydaje sie prawdopodobna. Planowany pogrzeb na Wawelu ma byc poprzedzony wielka pompa w Warszawie, dokad prochy generala zostana przywiezione najpierw. Dla kogo? Wiadomo, ze Sikorskiego trzeba bedzie ekshumowac, gdyz trumna sie nie miesci w sarkofagu. Juz sie niektorzy zakladaja, czy ten zaprzysiezony komitet, ktory bedzie o czwartej rano wyciagal prochy generala z trumny znajdzie tam te dziure w glowie, czy nie... A i prowincja ma swoje zabawy ludowe. W Rzeszowie, gdzie Sikorski chodzil do szkol, mial (i ma, ale nikt niczego nie gwarantuje) stanac pomnik. I jest ponoc awanturujacy sie wiarus Kozlo, ktoremu kiedys sam General mial uscisnac reke. Ten wiarus przeniosl na wlasna reke kamien wegielny pomnika na inne miejsce, bo stare bylo za blisko bylej siedziby UB (zamek rzeszowski). A potem przeszkadzalo juz wszystko. A to, ze na piersi Sikorski nie ma krzyza Virtuti Militari, a to, ze trzyma reke na sercu `jak gnusny pokutnik, a nie Wodz', itp. Boki zrywac, ale z czuciem, bo wladze miejskie tez to potraktowaly z czuciem i tak zaproponowaly otoczenie pomnika, tarasy i promenady, ze kosztowalyby dwa razy drozej niz pomnik (a nawet na sam pomnik nie bylo pieniedzy, sfinansowala go w stu procentach Polonia). No i sprawa pozostaje w zawieszeniu mimo ostrych protestow fundatorow. Na zakonczenie pozwole sobie zlozyc moj szczery hold madrosci generalowej Andersowej. Jurek K_uk] _______________________________________________________________________ Jola Stouten AMERYKA W EUROPEJSKICH OCZACH - cz. II ====================================== Odslona trzecia: Wilmington (stan Delaware) ------------------------------------------- Wlasciwie to nie wiem, czy oddalone o 30 mil od Filadelfii Wilmington jest tak bardzo amerykanskie, czy tez rozliczne kontakty z Europa i swiatem spowodowaly, ze to niewielkie miasto nieco zmienilo charakter, skosmopolityzowalo sie. Z jednej strony zbudowane jest wedlug bardzo amerykanskiego kanonu, centrum z betonu, metalu, szkla i od czasu do czasu drzewko; waskie prostopadle do siebie ulice, dzielnice mieszkaniowe o swojskich nazwach Congo, Namibia, Upper Volta zamieszkale w wiekszosci przez Murzynow, ktorych malownicze domki zbudowano z drewna, papieru i szkla. I tu nie brak slumsow, ale znacznie mniej rzucajacych sie w oczy. Wiezowce w Wilmington nie sa tak okazale, smukle, i strzeliste jak wiezowce Filadelfi, sa nizsze i bardziej oble (stad tez nazwalam je `oblence'), z tym ze architektura `oblencow' jest nieco bardziej wyszukana i fantazyjna. Biali Amerykanie mieszkaja na obrzezach miasta w malych, oddzielonych od siebie pasmami zieleni osiedlach. Coz jest wiec w tym niecodziennego? - zapyta ktos. Moze to, ze poprzez czeste kontakty z innymi kulturami mieszkancy Wilmington sa bardziej podatni na obce wplywy i szybko je sobie przyswajaja. Oto trywialny przyklad z wlasnego podworka. Niemcy mieli hopla na punkcie zbiorki surowcow wtornych: szkla, papieru, metalu, szmat i kompostu (wlasciwie to zbierali wszystko co sie dalo). Mieszkajac w Heidelbergu mialam sprytna szafeczke z czterema odpowiednio oznakowanymi pojemnikami, ktora przywiozlam ze soba do Wilmington. Tutaj nikt nie dba o zbiorke surowcow wtornych. Z czystego nawyku, niemal mechanicznie wkladalam odpowiednie rzeczy do odpowiednich pojemnikow. Po pewnym czasie, gdy pojemniki byly pelne, wystawilam je przed dom. Mieszkajace kilka domow dalej sasiadki, rowniez import, z tym ze z Bawarii (sprobuj nazwac Bawarczyka Niemcem!) i Szwajcarii, robily to samo. Po dwoch czy trzech miesiacach zobaczylysmy, ze nasi sasiedzi niesmialo zaczeli nas nasladowac - na poczatek z makulatura. Poza tym, jak wszedzie, kroluje amerykanska prowizorka i tymczasowosc. Odslona czwarta i ostatnia: Waszyngton (stolica USA) ---------------------------------------------------- Jest piekny letni poranek, po sniadaniu glosno zastanawiamy sie, co zrobic z tak pieknie zapowiadajacym sie dniem. Ktos rzucil haslo `Waszyngton'. Szybko spakowalismy mapy, przewodniki i jedziemy do Waszyngtonu oddalonego od Wilmington o drobne 80 mil. Z kilku roznych mozliwosci wybralismy droge I-95. Wszystko wygladalo nader prosto. Jeszcze tylko przed wyjazdem zadzwonilismy do `pet-sitter', by zaopiekowala sie kochanym pieskiem w czasie naszej nieobecnosci. I zegnaj Wilmington, za godzine powinnismy byc w Waszyngtonie. Wsiadamy do samochodu, zgodnie z tradycja nastawiamy licznik, kasete i jedziemy. Pierwszy problem spotyka nas jeszcze w Wilmington. Jak wjechac na droge I-95. Oznakowanie jest moze i dobre dla Amerykanina, ale zupelnie nieczytelne dla Europejczyka. W przerazajacym gaszczu najprzerozniejszych podniebnych reklam trudno wylowic konieczne informacje. Po 20 minutach krazenia i zawracania udaje nam sie znalezc wjazd na I-95. Droga nawet nie zatloczona, ale jakas taka chropowata, nierowna, co chwile hop, hop i hop - trzesie samochodem na wybojach. Jeszcze raz sprawdzamy czy jestesmy na I-95. Nie da sie ukryc - to jednak I-95. Patrzymy na namiary - pol godziny minelo od wyjazdu z domu, a my jeszcze w Wilmington. Droga chwilami troche lepsza, zwiekszamy tempo. Na liczniku 90 mil na godzine, a tu - stop - wiecej niz 55 nie wolno. Highway i tylko 55? Toz z taka predkoscia ... . Idziemy na kompromis, zwalniamy do 75. Przygladamy sie samochodom. Duzo nowych rocznikow, ale czesto spotkac mozna wcale nie muzealne egzemplarze pamietajace czasy eisenhowerowskiej prosperity. Kultura jazdy tez bardzo rozni sie od tej, do ktorej przywyklismy mieszkajac kilka lat w Heidelbergu. Rzadko ktory kierowca uzywa swiatel kierunkowskazow, aby zasygnalizowac zmiane pasa czy zamiar skretu. Ot, po prostu bez pardonu zajezdza droge lub skreca, nie dbajac o to co sie dzieje z tylu. Nie istnieje cos takiego jak `pas szybkiej jazdy'. Nieprzestrzeganie podstawowych zasad ruchu (kierunkowskazy, jazda w martwym polu lusterka jak i inne pomniejsze grzeszki) i brak `pasa szybkiej jazdy' powoduje, ze dla mnie, przyzwyczajonej do szybkiej, ale rygorystycznej jazdy w Niemczech, jazda w amerykanskim stylu jest wiecej niz bardzo wyczerpujaca (zeby nie powiedziec irytujaca). Dojezdzamy do strefy oplat. `Tu moze troche nadrobimy stracony czas' pomyslalam. Placimy po 2 $ (przy wjezdzie i wyjezdzie) i przyspieszamy. Droga znacznie lepsza, ale daleko jej do dobrej. I znow niespodzianka. Najblizszy znak informuje nas, ze i tu wiecej nie wolno niz 55 mil na godzine. No coz, pogodzeni podspiewujemy sobie pod nosem `I am walking'. Wielki znak informuje nas, ze koncu przebylismy te `droge przez meke'. Jestesmy w Waszyngtonie. Samochod odstawiamy do garazu i idziemy w miasto. Zwiedzanie zaczynamy od polozonego nieco wyzej niz reszta miasta Georgetown, dzielnicy uniwersyteckiej. Trzeba przyznac, ze mnostwo malych kawiarenek i malych home-made restauracyjek robi wrazenie, jest gdzie usiasc, porozmawiac, czy po prostu wypic kawe i napisac pocztowke, a niekiedy rowniez posluchac muzyki. To jest to cos, co robi atmosfere, a czego brakuje zarowno w Filadelfii jak i w Wilmington. Typowy dla amerykanskiego pejzazu `fast food' nigdy nie zastapi malej, przytulnej kawiarenki, gdzie w przytlumionym swietle migocacych lamp mozna znalezc chwilowy odpoczynek i zapomnienie. Spotkania zaprzyjaznionych osob przy kawie w kawiarni sa chyba w Stanach rzecza prawie nie znana. Z tego co dotychczas zaobserwowalam, wydaje mi sie, ze Amerykanie sa ubodzy w prawdziwe przyjaznie, a te przyjaznie, ktore maja, sa raczej powierzchowne, ograniczajace sie do zdawkowej wymiany zdan. I w koncu przyszedl czas na kulture. Przede wszystkim idziemy odwiedzic Prezydenta Clintona. Siedzac na trawce przed Bialym Domem popijamy z duzych czerwonych papierowych kubkow z wielkim, bialym napisem Coca-Cola kawke, rozmawiajac o tym, jak to trudno byc prezydentem Stanow Zjednoczonych. Ogolnie spotkanie przebiega w bardzo milej i przyjacielskiej atmosferze. Po wizycie u Prezydenta Clintona idziemy spotkac sie z Ministrem Skarbu, a pozniej z Kongresem na Kapitolu gdzie wysluchujemy debaty na temat perspektyw szkolnictwa w Stanach Zjednoczonych. Nastepnego dnia udajemy sie na spotkanie z kustoszami National Gallery of Art i National Air and Space Museum, a na zakonczenie jemy obiad u Mr. Jeffersona, w malej restauracyjce nieopodal National Museum of American History. W Waszyngtonie wstep do wszystkich muzeow jest bezplatny. Jeszcze tylko ostatni, krotki rzut okiem na dzielnice domkow na kolkach. Po powrocie wsiadamy do samochodu i po dwu i pol dniowym pobycie w Waszyngtonie wracamy do domu. Tym razem wybieramy droge prowadzaca wzdluz wybrzeza z przepieknymi widokami na Atlantyk. Ogolnie Waszyngton zrobil na mnie bardzo pozytywne wrazenie. Nie wiem jak dalej, ale centrum utrzymane jest w dobrym stylu, czysciutko. Komunikacja miejska pracuje bez zarzutu, szybka i niedroga. Muzea zorganizowane z amerykanskim rozmachem, bezplatne. Dobre oznakowanie ulic, a nieodlaczny obraz bezdomnych bardziej elegancki. Jola Stouten ________________________________________________________________________ [Gazeta Robotnicza, 7.05.1993, przytoczyl Zbyszek Pasek] CHICHOT Z PARYZA ================ Rozmowa z Waldemarem Fydrychem - Majorem - Wsrod paryskiej Polonii jest Pan osoba znana powszechnie. Ale nikt nie wie, gdzie Pana szukac. Bylem na tropie przez prawie tydzien. Przed kim sie Pan ukrywa? - Nie ukrywam sie, tylko intensywnie pracuje. Pisze powiesc. - A co z happeningami, zapomnial Pan o Pomaranczowej Alternatywie? - W Polsce nastapil niebywaly rozwoj Pomaranczowej Alternatywy. Najwyzsze czynniki panstwowe wlaczyly sie aktywnie i skutecznie w dzialalnosc happeningowa. - Pan sobie stroi zarty, a nasi politycy maja miny powazne. - I to jest wlasnie mistrzostwo prawdziwych happenerow. Robia jaja z mina karawaniarza - malo kto tak potrafi. - Prosze o krotkie przypomnienie - o co chodzilo Pomaranczowej Alternatywie? - Nie odpowiadalo nam ponuractwo zycia publicznego lat osiemdziesiatych. Glosilismy powstanie surrealizmu socjalistycznego i realizowalismy mysl Marksa czy Lenina, ze najwyzsza faza kazdej dziejowej formacji jest komedia. - We Wroclawiu kolportowano wiesci, ze wyjechal Pan z nie swoimi pieniedzmi. - To jest wlasnie polskie pieklo. Szkoda nawet na ten temat mowic. - Zatem, dlaczego Pan wyjechal? - Przed trzema laty, jako komendant Twierdzy Wroclaw (jestem nim zreszta nadal), odwiedzilem rotmistrza Cupale. Spotkalem u niego Kornela Morawieckiego, ktory powiedzial, ze chce byc prezydentem. W tym momencie uznalem, ze i beze mnie rzeczywistosc bedzie sie rozwijac zgodnie z idea Pomaranczowej Alternatywy. I tak sie stalo. Ja bym numerow z teczka Tyminskiego nie wymyslil. Zrozumialem, ze w kraju pojawili sie artysci lepsi ode mnie. Zreszta i tu, we Francji, nadchodza wesole czasy, bo do wladzy doszla prawica. Niedawno w komisariacie zastrzelono mlodego czlowieka, a policjant tlumaczyl sie, ze pistolet sam wystrzelil. Tak to bywa w tym wysnionym przez nas kapitalizmie. - Podobno na Sorbonie powstaje praca doktorska, poswiecona Pomaranczowej Alternatywie. - Tak, to prawda. Tutaj uwazaja, ze Pomaranczowa Alternatywa byla lacznikiem miedzy happeningami lat szescdziesiatych (Los Angeles, San Francisco, Paryz) a obecnymi czasami. Sam przygotowuje spektakl poswiecony sytuacji w bylej Jugoslawii. W mojej glowie jest na ten temat wiedza szczegolna. Chce pokazac paradoksy XX wieku - bogata Europe, pragnaca nadal zyc spokojnie i zwlekajaca z pomoca. Jest w tym ogrom moralnej hipokryzji. Przemyslalem to dokladnie i opisze w swojej nastepnej ksiazce. - A ksiazka pierwsza? - To powiesc erotyczna. Bohaterka jest kobieta, ktora ma kilku kochankow - prezydenta (ale nie wiadomo jakiego kraju), ministra spraw wewnetrznych, a takze ksiedza. - Oj, to w Polsce Pan tego nie wyda... - Wydam, wydam. Niektore oficyny juz sie tym interesuja. A poza tym ksiedza przedstawiam w korzystnym swietle - jest wspanialym kochankiem i dobrym kaznodzieja. - Jednak Pan juz nie czuje kraju! - Wprost przeciwnie. Jak juz bede (a bede) prezydentem i glowa Kosciola, to ja zaczne decydowac, co jest zgodne z wartosciami. - Niech czytelnicy sami osadza, czego w Panu wiecej: zartu, megalomanii czy stanu nawiedzenia. - Ja to wszystko rozwine w ksiazce i wtedy Pan zrozumie. - Zawrze Pan w niej istote swiata? - Wielu literatow chcialoby to zrobic. Z tej checi powstala "Dzuma" i utwory Dostojewskiego. - Wybral Pan dla siebie niezle towarzystwo... - Wystarczy, ze osiagne w literaturze to samo, co w happeningach. Chce zreszta, choc na krotko, wrocic do zrodel. Przyjade do Wroclawia, by spotkac sie z przyjaciolmi. Trzeba tez uspokoic obywateli Twierdzy Wroclaw zapewnieniem, ze zrealizuje ich marzenia i zostane prezydentem. - Ale miejsce pod zegarem przy ul. Swidnickiej zajela "Solidarnosc Walczaca". - Nie zal dobrego miejsca dla dobrych happenerow. - Panie Majorze - dziekuje za rozmowe i mozliwosc przebywania w blasku panskich mysli. - Odbieram to jako zasluzony komplement. Rozmawial: Wieslaw Sonik ________________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu Adresy redaktorow: krzystek@u.washington.edu (Jurek Krzystek) zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek) karczma@univ-caen.fr (Jurek Karczmarczuk) bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz) stale wspolpracuje: cieslak@ddagsi5.bitnet (Maciek Cieslak) Copyright (C) by Jurek Krzystek 1993. Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP i gopher, adres: (128.32.162.54), directory: /pub/polish/publications/Spojrzenia. ____________________________koniec numeru 86____________________________