______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________

  Piatek, 23.04.1993          ISSN 1067-4020                   nr 72
________________________________________________________________________

W numerze:

           Jurek Karczmarczuk - Dymy
                    Jan Latus - Amerykanin w Warszawie
              Jaroslaw Haftek - Szpital po amerykansku
              Andrzej Marecki - O religijnosci Japonczykow i nie tylko...
             Boleslaw Jedynak - Dobrymi checiami i `muzyczne pieklo'
                                  jest wybrukowane
                Michal Ogorek - Matka-Polka
                                List do redakcji
________________________________________________________________________

[Od Red. dyz.: Rozpoczynamy dzisiejszy numer okolicznosciowym w tym
 tygodniu materialem na temat obchodow 50 rocznicy powstania w Getcie
 Warszawskim. Pozostale teksty maja prawdziwie miedzynarodowy charakter:
 Amerykanin polskiego pochodzenia z wizyta w Warszawie, Polak w Stanach
 Zjednoczonych w zetknieciu z tamtejsza sluzba zdrowia, religijnosc
 Japonczykow, polska orkiestra na tournee w U.S.A i w Kanadzie, poczet
 Matek-Polek, material z okazji obchodzonego w niektorych krajach Dnia
 Matki, dla odmiany satyryczny, i na koncu list od Czytelnika z moralem
 `co kraj to obyczaj'.  M.B_cz]
________________________________________________________________________

Jurek Karczmarczuk


                                DYMY
                                ====

W niedziele 18 kwietnia wieczorem niekomercjalny program TV "ARTE",
prowadzony wspolnie przez Telewizje niemiecka i francuska, poswiecil
caly pieciogodzinny blok rocznicy powstania w Getcie Warszawskim. Byly
wywiady, dokumenty, muzyka. A zaczelo sie rzeczowo: w Polsce bedzie
obchodzona rocznica 50-lecia powstania, Polacy wreszcie po 50 latach
zapomnienia i milczenia raczyli sobie przypomniec.

Beda w Polsce uroczystosci. Polacy probuja sobie `racheter une conduite',
znaczy sie, odkupic sie, dosc tanio zreszta.

I mnie sie tez zaczynalo nagle cos przypominac. Np. ze tablica w
holdzie bohaterom getta stanela w Warszawie w kwietniu 1948. I ze
Stroop, ktory dowodzil akcja hitlerowcow przeciwko gettu, zostal
aresztowany przez aliantow i skazany na smierc, oczywiscie i
zasluzenie, za... zabicie jakichs jencow alianckich, lotnikow chyba, w
Grecji. Polska zazadala ekstradycji i w marcu 1952 wykonano na nim
wyrok jako na kacie getta.

Dziwne, ale podstawowe dane dotyczace Getta Warszawskiego pamietam
jeszcze z liceum w Chrzanowie: obszar zamkniety w prostakacie niespelna
2 na 3 kilometry, troche ponad 300 hektarow powierzchni. W szczycie
zgrupowano tam prawie 600 000 ludzi. Zageszczenie bylo potworne, ponad
6 osob w jednym pokoju, a w pewnym momencie dochodzilo do 12! Getto
bylo podzielone na dwie rozlaczne czesci, polaczone drewnianym mostem
przechodzacym nad ulica Chlodna, zostawiona przez Niemcow jako
strategiczna arteria. Pierwsze pociagi do Treblinki zaczynaja jezdzic w
lipcu 1942, do 10000 osob dziennie jedzie na smierc. Przecietna stawka
zywnosciowa wynosila ok. poltora funta chleba na tydzien. Gdy w
przeddzien Paschy Zydzi chwycili za bron, w getcie bylo juz tylko ok.
60000 ludzi.

Powstancow bylo w zasadzie kilkuset: dwadziescia pare grup, liczacych
po kilkanascie osob. Kazda grupa zbrojna `A' miala w odwodzie oddzial
wspomagajacy `B', bez broni, ktorej nie stalo... Zajmowali sie
aprowizacja, lacznoscia itp.

Wytrzymali prawie miesiac, a i pozniej wsrod dymow i zgliszcz znajdowano
niedobitkow...

Dziwne, ale mimo znanego polskiego antysemityzmu, cywilizacyjnego
przestepstwa, jakim byl u nas rok 1968, to w Polsce poznalem nazwiska
Mordechaja Anielewicza, Izaka Cukermana, a takze nazwisko Czerniakowa,
ktory zostal zmuszony do zalozenia `Judenrat' i do rozpoczecia waznej
dla hitlerowcow strony administracyjnej `przedsiewziecia', i ktory
pozniej popelnil samobojstwo.

Pamiec mojej rodziny nie zawiera niczego dotyczacego zwiazkow z Zydami,
co jakos nie przeszkodzilo mi poznac za mlodu i inne nazwiska, np. Szmula
Zygielbojma z organizacji Bund, ktory na prozno alarmowal w Londynie o
tym, co sie dzieje w Polsce, a ktory tez popelnil samobojstwo - zagazowal
sie. Do calej tej faktografii zbedni mi byli francuscy dziennikarze.

Program byl bardziej nastawiony na impresje niz na faktografie, ale
faktow tez bylo troche. I filmow. Bo slowa nie wystarcza. Nie
wystarczylo wiec przypomnienie karuzeli z `Campo dei Fiori' Milosza.
Byl zgrabny i niezwykle autentyczny montaz filmowy: tu powstancy
zydowscy w grubych kurtkach i dym, a zaraz potem rozneglizowane
dziewczyny opalajace sie gdzies (?? - strasznie zmienna musiala byc
wtedy pogoda) na skarpie warszawskiej, tu strzaly i miotacze ognia, a
tam skoczna muzyka w kabarecie, gdzie znowu te rozesmiane mlode
dziewczyny w towarzystwie ubranych na ciemny kolor mundurowych
niemieckich. Niestety adresu tego kabaretu nie podano. Slow piosenek,
ani jezyka nie bylo slychac, jakies klopoty techniczne ze stara tasma.

Wystepowali naoczni swiadkowie, miedzy innymi Marek Edelman. Odczytano
tez troche tekstow anonimowych, wiec nie podano nazwiska osoby, ktora
stwierdzila, ze Polacy nie pomogli w dozbrojeniu powstancow, mimo, ze
ich arsenaly pekaly w szwach tak, ze nie wiedzieli sami, co robic z
bronia i amunicja, a tlumaczyli sie, ze Londyn nie kazal. W pewnym
momencie wydawalo sie, ze ktos z ekranu powiedzial slowo `Zegota', ale
w tlumaczeniu (z hebrajskiego) nic wiecej na ten temat nie wspomniano.
Wypowiedz Marka Edelmana byla nader krotka i nijaka. Poniewaz Edelman
wypowiadal sie juz wielokrotnie przy roznych okazjach na temat
wspolpracy - mizernej, ale realnej - polskiej partyzantki z powstancami
zydowskimi, oraz na temat stanowiska Londynu, wiec pewnie dziennikarze
montujacy program stwierdzili, ze sa to banaly nie warte wspominania i
powycinali, bo nie pasowalo do nastroju.

Dla nastroju pokazano pare dramatycznych scen zbiorowych z zycia
Warszawy pod okupacja, ale to pewnie moje zludzenie, ze to byly
fragmenty "Ulicy Granicznej", oraz "Zakazanych Piosenek". Wszak Polacy
niczego nie pamietaja. Zapomnieli o swoich szmalcownikach i o pogromie
kieleckim. Zapomnieli tak dobrze, ze gdy ktos usiluje cos jednak
przypomniec, np. tworzac film o Korczaku, wtedy Lanzmann publicznie
oswiadcza, ze jest to kolejny dowod antysemityzmu, a jedno z czasopism
tutejszych organizuje dyskusje pt. `Czy Polacy maja w ogole prawo mowic
i pisac o Zydach'. Bierze w tej dyskusji prasowej udzial Alain
Finkielkraut, ktory jest umiarkowany i mityguje. Jego wniosek jest
taki, ze wbrew ewidentnym pozorom, mimo wszystko jednak, nie wszyscy
Polacy to skonczone swinie. Wspominam go, bo Finkielkraut byl
gospodarzem tego wieczoru telewizyjnego. Znakomicie przygotowany i
bardzo godny. W programie nawet w pewnym momencie mimochodem
wspomniano, ze *kilku* Zydow sie uratowalo dzieki polskim rodzinom i
*kilka* rodzin zaplacilo tez za to zyciem. Ale to bylo na marginesie,
gdyz program byl jednak o getcie, o zyciu i smierci w nim.

Niestety niewiele sie dowiedzialem faktow, ktorych nie znalem
wczesniej. Podejrzewam, ze te kilka procent Francuzow, ktorzy w ogole
ogladaje ARTE, tez nie, zwlaszcza, ze na innych programach szly dwa
filmy jak gdyby alegorycznie dobrane: "Ghostbusters II", oraz "Nimitz -
powrot do piekla", o lotniskowcu amerykanskim, ktory nagle sie znalazl
wskutek zaburzen czasoprzestrzeni w czasie drugiej wojny swiatowej...

Ale, mowiac o Amerykanach. 19 wieczorem w jednym z dziennikow TV
stwierdzono ze zgroza, ze w USA jedna piata mlodych ludzi dopuszcza, ze
holocaust byl fikcja i nie mial miejsca w takim zakresie, jak to sie
przedstawia. Ok. 40 procent mlodziezy nie za bardzo wie, do czego
sluzyly obozy koncentracyjne. Laureat pokojowej nagrody Nobla, zyjacy
we Francji Eli Wiesel, byl tym zdruzgotany i dziennikarze francuscy
bardzo sie tym przejeli, mieli strasznie zatroskane miny.

Wiec nazajutrz, 20 rano poszedlem do duzej ksiegarni - gazeciarni w
Caen i zaczalem przegladac tygodniki w rodzaju Le Nouvel Observateur,
L'Expres, Point, Evenement du Jeudi itp. czasopisma tzw. opiniotworcze.
Dzienniki zostawilem w spokoju, bo bylo jasne, ze tam niczego nie
znajde. Ale i tygodniki mnie zawiodly. Ale po dluzszym czasie znalazlem
w tylnym rzedzie siedemnastej polki egzemplarz niskonakladowego
czasopisma popularno-naukowego "Historia". No i tam byl artykul o
getcie. Ale tez niczego nowego sie nie dowiedzialem za wyjatkiem tego,
ze autor wiedzial rozne rzeczy *skadinad*. Np. gdy zacytowal Stroopa
stwierdzajacego, ze jego oddzialy radza sobie z Zydami i bandytami
(polskimi), autor artykulu stwierdzil, ze Stroop grubo przesadzil z ta
pomoca Polakow, zarowno w liczbie jak i znaczeniu. Potem zacytowal
Findera meldujacego, ze partyzanci pomogli w przedostaniu sie kanalami
500 Zydom, i skomentowal to, ze zadne takie liczbowe dane nigdy nie
zostaly przez nikogo potwierdzone. Nie jest jasne wiec, po co cytowal,
ale wolno mu.

W ogole w wolnym kraju duzo wolno. Mysle, ze czytelnicy nie sa
zainteresowani moim odrecznym komentarzem vis-a-vis tematu, ktory mnie
przerasta swoja tragedia i znaczeniem historycznym. Wiec go nie bedzie.
Bedzie nauka. Pamietajcie drogie dziatki, ze gdy zdecydujecie sie w
imie prawdy historycznej wskrzeszac obraz zgliszcz i pelznacych po nich
dymow spalenizny, to dym ten moze was zapiec w oczy. Wtedy nalezy
umiejetnie wachlowac tak, by dym ten poszedl w cudze, zwlaszcza takie,
ktore i tak sa juz czerwone. Tak jest humanitarnie, bo tamtym dym juz
bardziej nie zaszkodzi, a nam jego brak pozwoli glebiej oddychac.

                                                  Jurek Karczmarczuk
________________________________________________________________________

["Przekroj", 31.01.1993, przytoczyl Jacek Walicki]

Jan Latus


                    AMERYKANIN W WARSZAWIE
                    ======================

Najwiekszym szokiem jest pierwszy przyjazd do Polski kapitalistycznej.
Zamerykanizowany Polak cieszy sie jak dziecko z widoku kafejek z parada
niemieckich i polskich piw, z reklam firmy Panasonic. Zachlystuje sie
poczuciem, ze jego polski paszport pozwala mu wyjechac kazdego dnia do
Wloch lub Anglii, a przedtem bez klopotu wymienic swoje zlotowki.

Przytloczony wieloletnia walka o byt, mieszkaniem w nader skromnych
warunkach (nade wszystko tyczy sie to Nowego Jorku), Polonus patrzy -
nie bez scisnietego serca - jak jego rowiesnicy, koledzy z klasy i ze
studiow, dobrze zyja. Jakie maja ladne marynarki, czyste, ciche
mieszkania, jak potrafia cieszyc sie zyciem, spotykajac sie czesto z
przyjaciolmi. Polak nie odmowi sobie zagranicznej wycieczki raz na rok.
Polak, jesli cos kupuje, kupuje najczesciej towary nowe i dobrych firm.

Wizyta w kilku prywatnych przedsiebiorstwach (ktorych wlascicielami
nierzadko sa jego koledzy...) moze juz wywolac depresje: niemieckie
meble, wloskie skorzane sofy, systemy komputerowe nowej generacji,
telefony obowiazkowo firmy Panasonic i sekretarki - obowiazkowo ladne
blondynki.

Polonus raczony w takiej firmie kawa z ekspresu firmy Braun (dla goscia
z Ameryki zawsze ma sie czas) slyszy z ust kolegi-prezesa firmy
narzekania. Jest ciezko, panuje balagan, rzad nie zajmuje sie tym, czym
trzeba; prezydent, Sejm - szkoda gadac. Ciagle nie ma normalnego systemu
podatkowego, a otrzymanie kredytu graniczy z cudem. Jeszcze wiekszym
cudem (jesli istnieje gradacja cudow) jest splacenie pozyczki z
polskiego banku. A Polonus slucha. Slucha nie bez zawisci, bo on nigdy
nie mial w domu ani w biurze mebli z litego drewna. Do glowy mu nigdy
nie przyszlo, zeby kupic za zysk z firmy Mercedesa lub BMW.

Cos mu sie nie zgadza: zyje w jednym z najbogatszych i najlepiej
zorganizowanych krajow swiata. System podatkowy jest dopracowany,
przyznawanie kredytow odbywa sie wedlug znanych zasad (choc nie jest
bynajmniej proste). Polonus pracuje od switu do wieczora przez dlugie
lata, czasem dziesiatki lat. Splaca domek z gipsowymi scianami, w ktorym
mieszka od dziesieciu lat. Jezdzi kilkuletnim Buickiem, o ktorym wszyscy
mowia: ale to dobry samochod!

Jego koledzy z klasy, bynajmniej nie celujacy z matematyki, teraz
rozpieraja sie w skorzanych sofach, prowadzac firmy w jednym z
najbiedniejszych krajow w Europie w okresie silnej recesji i w okresie
przejsciowym miedzy socjalizmem a kapitalizmem.

Nie mial zatem racji? Bylo pozostac w Polsce? Moze wiec pozostanie
teraz? Czyni aluzje, robi dobra mine do zlej gry... Owszem, przyjeliby
go moze do pracy, ale na polskich warunkach: kilkaset dolarow
miesiecznie, a ceny zywnosci i mieszkan - jak w Ameryce...

[...]

Ale przechadzka po okolicach dworca w Krakowie albo tez ulica Jana Pawla
II (d. Juliana Marchlewskiego) w Warszawie przekonuje go, ze nie wszyscy
rodacy - to zamozni biznesmeni. Na ulicach, wsrod luksusowych aut,
ludzie chodza ubrani w szare podniszczone kurtki z ortalionu, polskie
kobiety - to tzw. baby z siatami. Twarze maja umeczone i jakies zle
takie, zaciete.

Przysluchuje sie rozmowom posiadaczy szarych skafandrow: mowia o
pieniadzach. Biznesy chcieliby prowadzic. Obok malolat w towarzystwie
matki mowi o zaletach Mercedesa 600 SEL. Pewnie nie skonczyl jeszcze
technikum. W Stanach Zjednoczonych wiedzialby, ze samochod taki jest
poza zasiegiem jego mozliwosci (chyba ze zajalby sie handlem narkotykami
albo tez poswiecil 20 lat na studia i prace). Mlody Polak, obywatel
biednego kraju, widzi szybkie fortuny - nierzadko jego rowiesnikow. Wie,
ze do Mercedesa 600 SEL nie dochodzi sie oszczednoscia i praca. No, ale
Mercedesa trzeba przeciez w Polsce miec. Byc moze ten mlody czlowiek za
kilka lat zdecyduje sie na wyjazd do Stanow Zjednoczonych.

Nowy dla Polski zapach pieniedzy, unoszacy sie zwlaszcza nad duzymi
miastami, moze zrazic czlowieka probujacego odszukac w kraju to, co bylo
jego niezaprzeczalna przewaga nad zachodnim swiatem: ludzie mieli dla
siebie czas, tempo zycia bylo spowolnione, ksiazka, dobra sztuka w
teatrze i refleksja nad nimi zajmowaly wazna czesc zycia. Obecnie, choc
repertuar w polskich salach koncertowych jest nie najgorszy, choc w
telewizji pokazywano slynny koncert `trzech tenorow', ma sie dojmujace
poczucie, ze jest to marginalium zycia spolecznego. Do filharmonii
chodza emeryci i idealistyczni licealisci. Reszta polskiej elity (ktora
staje sie tozsama z elita pieniadza) chodzi na bankiet z okazji
pierwszego numeru "Playboya", kupuja pisma "Sukces", "Auto-sukces",
"Bankier", "Businessman" itd.

Nowa elite stanowia wychwalani zewszad za przedsiebiorczosc mlodzi
przedsiebiorcy. Nosza fiolkowe marynarki, umowy podpisuja piorem
"Pelikan".

[...]

Polonus wyjezdza. Niczym nie zaimponowal rodzinie w Polsce, nie
utwierdzil sie w przekonaniu, ze dobrze zrobil, emigrujac. Cos go w tej
Polsce draznilo - choc z obfitosci piwa cieszy sie jak niemowle (jak
niemieckie niemowle raczej) i z powszechnej dostepnosci zegarkow
"Citizen", a takze "Patek Phillipe". Napotkal nie znane z poprzednich
pobytow w Polsce napiecie, intensywnosc zycia obracajacego sie wokol
kariery. I choc zna to z Ameryki, zna takze z tego kontynentu wielkich
przestrzeni poczucie luzu, powierzchownej, ale pomagajacej zyc
uprzejmosci. Zna stamtad szacunek do pracy i jej owocow, nawet jesli
plasuja sie nisko w snobistycznym rankingu dobr. Wraca wiec Polonus do
swojego domu z gipsowych scian. Wraca skolowany - na szczescie w
samolocie podali alkohol. Do Polski przyjedzie znawu juz za rok. Jak
zawsze.

                                                    Jan Latus
________________________________________________________________________

Jaroslaw Haftek, The University of Alabama 


                    SZPITAL PO AMERYKANSKU
                    ======================

         (widziany oczami najblizszej rodziny pacjenta)

Robi sie groznie. Nieustanna krwawa biegunka, skurcze, apatia.
Decydujemy sie zasiegnac drugiej opinii. Jest 8 wieczorem, ale co tam.
Tego drugiego lekarza znamy przez kontakty towarzyskie. Ile to razy
podczas przyjec slyszelismy charakterystyczny pisk 'beepera', na ktorego
dzwiek nasz gosc pytal, czy moze skorzytac z telefonu. Czesto, chwile
pozniej zegnal sie z nami. Tak wyglada praca lekarza, a raczej lekarki,
zarabiajacej dwa razy wiecej niz jej maz, uznany profesor Universytetu.

Po krotkiej rozmowie otrzymujemy polecenie zgloszenia sie do szpitala za
pol godziny. Szybko aranzujemy opieke nad nasza 6-letnia corka i
zajezdzamy pod szpital. To najwiekszy szpital w naszym 100 tysieczym
miescie. Obsluguje kilka sasiednich powiatow. Jak sie pozniej przekonam,
ma dwa kilkupietrowe parkingi samochodowe, kazdy dwa razy wiekszy niz
ten na tylach hotelu "Forum" w Warszawie. Tymczasem parkujemy pod
wejsciem na `Emergency'.

Kierujemy sie do wejscia, gdzie starszy facet w mundurze przepuszcza nas
przez bramke. To taka sama bramka jak na lotnisku, wiec wiemy, jak sie
zachowac. Wykladam przezornie klucze i drobniaki na tace. Mimo to
maszyna wyje, wiec facet skanuje mnie probnikiem. Moja zona strofuje
mnie:

- Przestan sie tak glupio usmiechac. Jeszcze sie facet obrazi albo co?

`Moj Boze', mysle. `Juz trzy lata minelo, jak wyjechalismy z Polski,
a ona ma te sama obawe przed mundurem. A to przeciez jest w gruncie
rzeczy ciec... No tak, ale dlaczego JA mam taki glupi usmieszek?'.

Przebijamy sie w koncu do srodka pod uwaznym spojrzeniem drugiego
faceta, ktory, tym razem bez watpienia, ma mundur policjanta. Blyszczy
blacha, dynda spluwa i czarna dwu-uchwytowa palka.

`Musza miec tu ciezkie przypadki', mysle sobie.

Siadamy przed pania usadowiona za biurkiem wyposazonym w monitor
komputera. Zona podaje swoje dane lacznie z numerem `social security',
no i oczywiscie nazwa naszego ubezpieczenia. Marne, studenckie, ale
jest.

`Dobra inwestycja procentuje', przypominaja mi sie slowa kolegi z
wydzialu: `Pamietaj, ubezpieczenie wykupujesz nie po to, by placilo ci
za leczenie grypy, ale na wypadek czegos naprawde powaznego'. Zostajemy
skierowani w glab szpitala.

Pielegniarka informuje nas, ze nasza znajoma lekarka przybedzie za
jakies 10 minut. Tymaczsem pobieraja krew itp. do analizy. Koniec koncow
zona znika gdzies w bialych otchlaniach (tak naprawde to bardziej jest
tu niebiesko niz bialo), a ja wracam do domu.

Za pol godziny dzwoni telefon.

- Aha, jestes w semi-private room (dwuosobowy pokoj). Pytali cie, czy
chcesz private room? No tak, ale nasze ubezpieczenie tego nie pokryje...

Telefon kazdy pacjent ma przy lozku?

- OK. Podaj numer.

- Telewizor $3.5/dobe? Ah, dziala jeszcze, bo poprzedni pacjent
oplacil...

- Godziny przyjec?

- Co, moge przyjsc, kiedy chce od 8 rano do 9 wieczor? I mam korzystac
z innego wejscia - w dzien nie ma tej zwariowanej kontroli.

Dzieki karcie telefonicznej i operatorowi zona laczyla sie przez telefon
bez problemu z Konstancinem pod Warszawa. Odbierala tez telefony z
Polski. Nigdy nie bylo `obchodu' lekarskiego, przynajmniej w tej
formie, jak to pamietam z Polski. Lekarka, ktora nas do szpitala
skierowala, byla nadal prowadzaca. Nie znaczy to, ze nie pojawiali sie
tez inni specjalisci. Pielegniarki byly na wezwanie. Bielizna, reczniki
zmieniane codziennie. Kazdego dnia, gdy przynoszono nowa koszule, zona
wspominala pokrwawione szmaty, w jakich paradowaly kobiety na porodowce
w Warszawie. Lezala z nia wtedy, w 6-cio osobowej sali, pewna Japonka.
Zona do dzis nie wie, co tak naprawde bylo przyczyna zszokowanego
spojrzenia Japonki. Ja tez nie, bo zone w tym czasie widzialem tylko
cichcem na korytarzu szpitalnym. Zona pamieta tez, jakim powodzeniem
cieszyl sie wowczas "Prusakolep" reklamowany wtedy w telewizji.

Po paru dniach, gdy widac juz bylo, ze zona nie wyjdzie tak szybko ze
szpitala, zaczynam sie zastanawiac, ile takie lozko kosztuje - no nie
samo lozko, choc ono, jako takie, wyposazone jest w silniczek tu,
silniczek tam, nogi w gore, plecy pionowo...

Pytam najpierw przyjaciol:

- No wiesz, chyba co najmniej $200 na dobe.

- Cale szczescie, ze nie potrzebna jest operacja - pocieszaja - to by
byly dopiero koszty.

Ani ja, ani moi studency przyjaciele groszem nie smierdza. Ja jednak
jestem pesymista: $400 - oceniam. To i tak bedzie za duzo jak na moje
ubezpieczenie. Moja kompania placi 80% kosztow, i to tylko takich, jakie
oni uznaja za typowe (`customary').

Co znaczy `typowe', przekonalem sie po wycieczce na Floryde. Trafilismy
tam na `Emergency' z corka. Miala ok. 40 Celsjusza - pisze okolo, bo
operuje sie tu nadal calami, Fahrenheitami, milami, uncjami. To
oczywiscie osobny problem. Wbilem sobie jednak w glowe, ze przy 100F
lepiej wziasc aspiryne i przyjrzec sie sobie dobrze.

Leczenie na Florydzie polegalo, przede wszystkim, na pobraniu krwi. No,
nie jest to staroeuropejskie leczenie przez upust. Po prostu kazdy
lekarz w USA dmucha na zimne - boja sie oskarzen o nieudolne leczenie.
Wiekszosc lekarzy ma o to sprawy co najmniej raz do roku - a chodzi o
grube tysiace dolarow. Dlaczego tak czesto ich skarza, okaze sie dalej.
Tymczasem mala wskazowka - ktos musi za leczenie zaplacic. Po
ekspresowej analizie krwi, dziecku zaaplikowano dwa `tylenole' - w
uproszczeniu, to tyle co cztery `polopiryny' - i poradzono zimne oklady
i uniwersalny w USA srodek leczniczy - `Coca-cole'. Nie ma co sie smiac,
prosze Panstwa. Mielismy wlasnie przypadek `stomach virus' - nie wiem,
co to jest, ale zapewniam, ze jest czeste u dzieci, no i dobrze jest
przy tym pobekac (w Polsce uzylbym pewnie roztworu sody). Rachunek
przyszedl 2 tygodnie pozniej. Na $400. Duzo?

Ja tez tak myslalem. Podobnie ubezpieczenie. Ubezpieczenie zaplacilo
$100 (`typowa' wg nich stawke) i poradzilo chorowac w Alabamie a nie w
okolicach Key West.

Zona wyszla ze szpitala po trzech tygodniach. Operacji nie bylo. Byly
za to trzy specjalistyzcne badania - kazde po ok. $800. Specjalistyczne,
nie znaczy wyrafinowane. Zadne tam tomografie czy tez inne cuda. Ot
praktycznie to, co sie rowniez robi w wielu szpitalach w Polsce. Takie
cos jak USG czy kolonoskopia. Moze tylko bardziej napchane medycznymi
gadzetami. Gadzety sa zreszta na kazdym kroku. Zona wyszla ze szpitala
ciagle jeszcze bedac na kroplowce. Wlasciwe dwoch. Chodzi sobie teraz po
domu z plecaczkiem zawierajacym 2 litry plynu dozylnego, akumulatorek,
troche rurek i pomke wielkosci poltora kostki masla (taka standardowa
miarka mi sie z Polski przypomniala). Pewnie jeszcze sobie tak pochodzi
nastepne dwa tygodnie - ale co za ulga dla kieszeni! Ostatecznie doba w
szpitalu kosztowala srednio... $1500. Miejsce w lozku ocenilem z grubsza
dobrze - ale ten `hotel' mial bardzo droga sluzbe i posilki.

Na koniec pozwole sobie dodac kilka liczb. Zycie w Alabamie nie jest
drogie jak na warunki amerykanskie. Niestety, place tez nie sa wysokie:
Dobra praca w Alabamie to $30 000 rocznie (przed opodatkowaniem).
Technik jest zadowolony, jak ma $20 000, sekretarka - $16 000, inzynier
(Master of Sc.) - $35 000, profesor (full) - $70 000. Lekarz zarabia tu
$130 000 lub wiecej, ale praca nie jest lekka.

Niedawno CNN podalo, ze wedlug danych posiadanych przez nowa
administracje (Clintona) 75 mln (64%) Amerykanow nie ma ubezpieczenia,
albo nie posiada dostatecznych srodkow finansowych na pokrycie leczenia.
Liczbe tych bez ubezpieczenia ocenia sie na ok. 37 mln. Druga grupa to
prawdopodobnie ci, ktorzy maja male dochody i marne ubezpieczenia (np.
takie, co pokrywaja tylko 80% wydatkow i wyplacaja tylko do pewnego
limitu, np. $50 tys.)

Tak wiec pacjent z rachunkiem na $35 000 musi zaplacic ok. 7 tysiecy.
Przy zarobkach sekretarki stanowi to 53% jej rocznego zarobku. Takie
wyliczenie wyjasnia druga informacje (to samo zrodlo): Ocenia sie, ze w
tym roku 25 mln. obywateli wyda wiecej niz 10% swoich zarobkow na
leczenie. Dziesiec procent to naprawde duzo, gdy placa starcza tylko na
zwiazanie konca z koncem.

                                            Jaroslaw Haftek

P.S. Kazdy miedzynarodowy student w USA ma obowiazek wykupic minimalne
     ubezpieczenie. Wielu jednak ryzykuje i nie robi tego - studenckie
     zrobki tez sa minimalne. Mimo to radzilbym dobrze przemyslec
     ryzyko pozostawania w tym kraju bez jakiegokolwiek ubezpieczenia
     przez okres dluzszy niz rok.
________________________________________________________________________

Andrzej Marecki 


             O RELIGIJNOSCI JAPONCZYKOW I NIE TYLKO...
             ========================================

W "Spojrzeniach" nr 57 pan Leszek Krynski opublikowal ciekawy list-esej
pt. `Swieta w Japonii', opisujacy wiele szczegolow zycia religijnego
Japonczykow, a zaczynajacy sie od nastepujacych stwierdzen:

   `...przecietny Japonczyk jest na ogol *ateista* (podkr. moje), Bog to
   dla niego pojecie obce (tak mi sie wydaje, a tutaj latwo o pomylke).
   Religia, to tylko pewne obrzedy, praktykowane tradycyjnie, ich
   oczywistosc tkwi jakos w swiadomosci Japonczykow...'

Przeciwko kwalifikowaniu Japonczykow jako ateistow zaprotestowala
(przebywajaca rowniez w Japonii) pani Jadwiga Fangrat. W jej liscie
("Spojrzenia" nr 64) czytamy:

   `Dla mnie (i mysle, ze dla wiekszosci czytelnikow), ateizm to
   calkowita negacja Boga - nie tylko Boga chrzescijan, ale Boga w ogole.
   (...) Osobiscie uwazam, ze chodzi tu nie o ateizm, lecz politeizm.'

Na takie dictum p. Krynski odpowiada z kolei (w tym samym numerze), iz
`Stwierdzenie, ze jest to spoleczenstwo politeistyczne, moim zdaniem nie
oddaje istoty rzeczy'. I konczy swoj list zacheta do dalszej dyskusji:
`Swoja droga, ciekawe co sadzi na ten temat ``wiekszosc czytelnikow''?'

Zachecony tym ostatnim zdaniem, pozwalam sobie na dorzucenie swoich
trzech groszy. (Nb. jest to juz druga wersja mojego listu do "Spojrzen"
wzbogacona o nowe elementy w rezultacie osobistej wymiany pogladow z
pania JF i panem LK.)

Otoz latwo zauwazyc, ze spor P.T. polemistow dotyczy kwestii zgola
drugorzednej, a mianowicie sfery lingwistyki. Sek w tym, by `odpowiednie
dac rzeczy slowo' - tak moglby wygladac najkrotszy komentarz do
rzeczonej polemiki. `Ateizm', slowo, o ktore sie on toczy, rzeczywiscie
zostalo niefortunnie uzyte przez pana Krynskiego (co sam nb. przyznal w
liscie do mnie). Z drugiej strony ma on chyba racje nie akceptujac
terminu `politeizm'. Znalezienie lepszego (czy moze raczej:
akceptowalnego dla obu stron) okreslenia dla opisywanej rzeczywistosci
jest zatem kwestia nadal otwarta. Niniejszy list jest proba jej
rozwiazania.

Nie jestem religioznawca ani socjologiem, a juz zupelnie nie orientuje
sie w kwestii religijnosci Japonczykow, ale chocby na podstawie lektury
omawianych tu tekstow pozwalam sobie podsunac takie zastepcze okreslenia.
W moim zatem odczuciu, opisywane przez Panstwa przejawy stosunku do
religii w spoleczenstwie Japonii mozna przyblizac pojeciami: `synkretyzm
religijny', `indyferentyzm religijny' i `folklor religijny'.

Pojecie `synkretyzm' uwazam za trafne, gdyz - pseudostatystycznie chocby
rzecz ujmujac - bywa, ze *ci sami* ludzie biora slub wedlug rytualu
shinto, a grzebia swych zmarlych na modle buddyjska. Malo tego, od p.
Fangrat dowiedzalem sie, ze zdarza sie Japonczykom np. brac dwa sluby:
shinto - dla `tradycji' i chrzescijanski - dla `oprawy'. Taka postawa
to bynajmniej nie politeizm - za takowy uwazac nalezy bowiem
`jednoczesny' kult wielu bostw w ramach jednolitego systemu `praktyk'
religijnych - a wlasnie synkretyzm, czyli laczenie roznych, czesto
sprzecznych, w kazdym jednak razie *odrebnych* i, ze tak powiem z
angielska, `self-contained' systemow religijnych.

`Indyferentyzm' natomiast wyraza chyba najlepiej to, ze Japonczycy
`formalnie' sa wierzacy (co dowodnie pokazuja statystyki), ale cechuje
ich osobliwe (czytaj: nader dowolne) podejscie do praktyk religijnych.
Wyglada wiec na to, ze ich religijnosc jest - przynajmniej wedlug
niektorych naszych, europejskich standardow - dosc plytka, sprowadzona
do tradycji i obrzedowosci.

Jak mowi wyswiechtane powiedzenie, prawda zwykle lezy gdzies posrodku.
Jezeli blizsze niej mialoby byc pojecie `synkretyzm', to postawy
religijne Japonczykow sa faktycznie trudno zrozumiale dla Europejczyka,
ktory, albo trzyma sie jednego wyznania, albo w ogole nie deklaruje
zwiazku z zadna religia. Nie zdarza sie natomiast, by ktos bral slub
np. w cerkwi, a nastepnie chrzcil dzieci z tegoz zwiazku pochodzace np.
w kosciele katolickim. Zreszta wystarczy popatrzec na mierne postepy w
ekumenii, by stwierdzic, ze przekraczanie barier miedzywyznaniowych,
ktore tak latwo przychodzi Japonczykom, dla europejskiej mentalnosci
jest bardzo trudne.

Jezeli natomiast trafniejszy mialby byc `indyferentyzm', to mamy tu do
czynienia z czyms, co - paradoksalnie - laczy nas i Japonczykow, a
mianowicie przerostem form nad trescia i sprowadzaniem religii do
folkloru. Czy ozdobne kimona i stroje samurajskie wdziewane przez
dzieci japonskie z okazji sici-go-san, a nastepnie obowiazkowo
fotografowane nie maja swojej analogii w sukienkach pierwszokomunijnych
dziewczynek z Polski? I tu i tu bez fotografii ani rusz! Moze ta smiala
paralela ugodzilem w `wartosci chrzescijanskie', ale polski rytual
pierwszokomunijny jest tym, co mnie dosc mocno razi. (W kwestii drogich
prezentow uwazam go wrecz za demoralizujacy.) Pocieszam sie tylko, ze
Zydzi moga to samo powiedziec o Bar Micwa. (I zreszta mowia - polecam w
tej materii humoreske Ephraima Kishona `Prezenty dla ojca i syna' w
tomie "W tyl zwrot, pani Lot!".)

Ktos moze mi jednak wytknac, iz znacznie lepszym od `indyferentyzmu' i
`folkloru religijnego' jest szczegolnie modny ostatnio w naszym kraju
termin `laicyzacja' i to on wlasnie najlepiej charakteryzuje postawy
Japonczykow. Otoz pamietam, pamietam, ale problem polega na tym, ze ja
za tym slowem nie przepadam. Dzis zreszta jest ono okropnie
upolitycznione i zohydzone przez `sarmackie dewotki' (okreslenie ks.
prof. J. Tischnera), totez lepiej go nie uzywac. Skadinad uwazam, ze
`zdrowa' laickosc np. w dziedzinie prawa, wychodzi religii tylko na
zdrowie. Jak pisal Maritain: `Panstwo laickie, ale po chrzescijansku
urzadzone'.

I tak oto od shinto i byddyzmu przeslizgnalem sie do chrzescijanstwa,
ktore - jak lacno sie domyslic - jest mi najblizsze i to nawet nie
dlatego, ze jest po prostu moja religia. Ulega ono tym samym
`wypaczeniom' co inne religie. Najprostszym ich wytlumaczeniem jest
oczywiscie cisnienie `laicyzacji'. Ja jednak sadze, ze najwiekszym
wrogiem wszelkich religii jest nie tyle sterowana przez `ciemne sily'
`laicyzacja', co raczej dominacja formy, obrzedu religijnego nad
transcendentalna ich trescia. Z kolei najwieksza sila danej religii
jest umiejetnosc uwspolczesniania form tak, by okresowo `przepakowujac'
tresc, moc ja wydobyc na swiatlo dzienne bez zafalszowan wnoszonych
przez rutune i stowarzyszony z nia folklor religijny. Przejawow
dominacji tego ostatniego jest we wszytkich chyba krajach i religiach -
od Japonii po Ameryke - bardzo wiele.

Moja wypowiedz pragne spuentowac nastepujaco: problem przerostu skorupy
formy religijnej nad trescia, ktora w niej zasklepiona niepostrzezenie
moze zaschnac, jest (co najmniej) tak stary jak... judaizm. Jezus
Chrystus byl dla wspolczesnego Mu establishmentu nie do zaakceptowania
m.in. wlasnie za (upraszczajac bardzo) niedostateczne poszanowanie form
religijnosci, ktore prawowierni Jego wspolziomkowie brali za religie
sama. I to On wlasnie ustawicznie przestrzega nas przed utrata
autentycznosci w obcowaniu z sacrum i... drugim czlowiekiem. Co bez
mala na jedno wychodzi.

                                             Andrzej Marecki
_________________________________________________________________________

["Relax", Ilustrowany Magazyn Polski, Chicago, 27.03.1993 - z
niedowierzaniem przepisal M. B_cz]

Boleslaw Jedynak


      DOBRYMI CHECIAMI I `MUZYCZNE PIEKLO' JEST WYBRUKOWANE
      =====================================================
                 Korespondencja z Nowego Jorku

Na zaproszenie Zwiazku Narodowego Polskiego i Kongresu Polonii
Amerykanskiej goscila w Stanach Zjednoczonych Filharmonia Krakowska,
ktorej dyrekcje objela niedawno pani Joanna Wnuk-Nazarowa. Odbudowana
po pozarze w rekordowym tempie z racji Europejskiego Miesiaca Kultury,
Filharmonia odbyla kilkunastodniowe (16 II - 5 III) tournee po Stanach
Zjednoczonych.

Bylo ono jednoczesnie pomyslane jako tura pozegnalna z amerykanskim
dyrygentem Gilbertem Levinem, wspolpracujacym z Filharmonia od kilku
lat, a takze mialo filharmonikom przyniesc dochod na odbudowe spalonych
organow i innych instrumentow muzycznych. Apel w tej sprawie, z podaniem
wlasnego numeru konta wystosowal publicznie Kongres Polonii
Amerykanskiej. Wszystko zapowiadalo sie i rzeczowo i interesujaco.
Trasa koncertowa wiodla przez renomowane sale koncertowe w Cleveland,
Chicago, Buffalo, Toronto (Kanada), Detroit, Filadelfii, Bostonie,
Waszyngtonie i Nowym Jorku (Avery Fisher Hall). Pobyt krakowskiej,
znakomitej orkiestry przyniosl jej czlonkom wiele emocji, braw i bisow
na trasie koncertowej, zwlaszcza tam, gdzie przewazala Polonia. Jednakze
przyniosl im takze zgola i inne przezycia, i o tych poinformowala juz w
Polsce na konferencji prasowej dyrektor filharmonii stwierdzajac
publicznie, ze malo brakowalo, a Filharmonia Krakowska musialaby zamknac
swoje podwoje co najmniej na miesiac. Z wlasnych funduszy zalozyla ponad
50 tys. dolarow na prosbe organizatorow na koszty przelotu, co mialo
byc zaraz na amerykanskiej ziemi im zwrocone. Tymczasem pieniadze
zostaly odzyskane w bardzo przykrych okolicznosciach, i to po usilnej
interwencji dopiero na dwie godziny przed odlotem zdenerwowanego zospolu
do kraju. Wrocmy wiec moze we wspomnieniach na amerykanska ziemie.

To byl przykry moment i obrazek. Muzycy Filharmonii Krakowskiej
odlatujacy do kraju po kilkunastodniowych wystepach w USA ze slowami:
`nigdy wiecej takich wystepow', `wyleczono nas z Ameryki na dlugo', `to
bylo cos tak zenujacego, ze lepiej o tym nie mowic, by chociaz jedna ze
stron, my, mogla pozostac do konca elegancka', `stracilem nie tylko
moralnie, przyjezdzajac na to zle zorganizowane i stresujace tourneee,
ale takze finansowo, rezygnujac z racji wyjazdu z nagran muzyki do filmu
w Polsce', `...jedyne pozytywne wrazenie, jakie wywioze za chwile,
zmeczona bardzo fizycznie i psychicznie, to fakt, ze spotkalam sie z
rodzina i przyjaciolmi i w Chicago i w Nowym Jorku, reszte chcialabym
szybko zpomniec', `...nie wypada oceniac bardzo krytycznie
organizatorow, ktorzy zapewne mieli dobre checi, ale braklo fachowosci,
a dobrymi checiami jest pieklo wybrukowane. Bardzo niemilo tez slyszec,
ze amerykanska prasa zrobila z nas jakby ``zebrakow'' zbierajacych na
odbudowe wlasnej filharmonii, a to przeciez nieprawda, bo chociaz mamy
ogromne klopoty finansowe, to Filharmonia jest odbudowana i koncerty w
niej odbywaly sie juz w czerwcu ubieglego roku z racji Europejskiego
Miesiaca Kultury'. `Jestem tak bardzo przepelniony, jako artysta,
uczuciem niesmaku, ze nie chce sie wypowiadac...'

Zupelnie inaczej brzmialy te glosy, kiedy dzwonilismy do kilku
zaprzyjaznionych krakowskich filharmonikow do Chicago, gdzie
rozpoczynali swoja ture. Wielu z nich nie mozna bylo zastac w hotelu, bo
spotykali sie z rodzinami i przyjaciolmi w `wietrznym miescie'.
Obiecywalismy wiec sobie dlugie, radosne `rodakow rozmowy' o Krakowie,
sztuce i muzyce, kiedy na koniec dotra do Nowego Jorku, gdzie takze
niecierpliwie ich oczekiwalismy. Niestety, zdominowaly inne tematy.

Poczatkowe relacje telefoniczne brzmialy bardzo milo. Artysci przezywali
swoj pierwszy koncert w Cleveland i przede wszystkim w Chicago, bo tam
przeciez na widowni, nie tylko Polacy i Amerykanie, ale i
przedstawiciele organizatorow zapraszajacych, czyli Kongresu Polonii
Amerykanskiej. Jak wiemy, program tego glownego, inauguracyjnego
koncertu ulozony byl niejako na zamowienie chicagowskich filharmonikow,
a wiec znalazly sie w nim utwory tak glosnego obecnie w Stanach i
Europie kompozytora Mikolaja Goreckiego, a takze Brahmsa `Wariacje na
temat Haydna' i VI Symfonia Dworzaka. Totez krakowscy muzycy nie do
konca czuli sie odpowiedzialni za ten uklad repertuarowy, w ktorym
braklo klasyki polskiej. Jednak, jeszcze pelni entuzjazmu, wsiedli
wprost po chicagowskim koncercie w autokar i udali sie w dluga podroz do
Buffalo. Nie wiedzieli wowczas jeszcze, ze w tymze autokarze przyjdzie
im spedzic wiele, bardzo wiele godzin, jakie powinny byc przeznaczone na
wypoczynek czy proby. Na dalszej trasie koncertowej repertuar sie
zmienil, chyba na korzysc, bo znalazl sie w nim koncert Chopina i
Czajkowskiego, co niewatpliwie wzbogacilo program koncertow. Zapewne
niebagatelnym byl tez fakt, ze wystepowal m.in. takze znakomity polski
pianista, laureat Konkursu Chopinowskiego, Janusz Olejniczak, ktory,
wyjezdzajac, nie ukrywal rowniez swej opinii na temat, jak przyjeto i
potraktowano w USA polskich muzykow. Recenzje byly rozne, ale koncerty
zwykle przyjmowano bardzo dobrze, czasami owacyjnie.

Niestety, coraz gorsze byly nastroje wsrod muzykow, ktorzy, po
pierwszych wyplatach w Chicago, przez nastepne 4 dni byli juz i bez tych
skromnych doprawdy (35 dol.) diet, i ktorym nie placono za dokonywane
nagrania itp.

Zmeczenie roslo i nie moglo nie odbic sie tez na jakosci muzycznych
prezentacji. Podczas wystepow w Filadelfii i Bostonie, zakwaterowani w
miejscowosci odleglej o 4 godziny jazdy od miejsca wystepow, mieli tylko
kilka godzin na sen, by wracac na koncerty, czasem bez mozliwosci prob i
dostrojenia instrumentow. Oczywiscie, w tej sytuacji nie bylo tez mowy,
by mogli w jakikolwiek sposob poznac uroki wielkiej Ameryki, co zwykle
uzupelnia program pobytu przyjezdzajacych tutaj gosci. W jednej
miejscowosci doszlo do tego, ze ktos prywatnie, zazenowany sytuacja,
zalozyl kilka tysiecy dolarow, by muzycy dostali jakies symboliczne
kwoty, twierdzac ze sam postara sie potem te pieniadze od Kongresu
odzyskac.

Coz, w takiej sytuacji trudno sie dziwic, ze wszyscy muzycy, a
zwlaszcza ci, ktorzy byli w USA po raz pierwszy, rozczarowali sie
ogromnie. Niedawno Filharmonia Krakowska wystepowala z repertuarem i z
udzialem samego Pendereckiego, odnoszac wielki sukces we Francji, i
niestety, ale cos sie chyba komus pomylilo, jesli sadzil, ze znakomici
artysci, potraktowani jak podrzedni grajkowie, powinni sie cieszyc samym
faktem przyjazdu do wielkiej i wspanialej Ameryki.

Muzycy byli tak zmeczeni, jak sami stwierdzaja, ze w Waszyngtonie, gdzie
grali bez proby, nie moga powiedziec, ze wystapili rzeczywiscie zgodnie
ze swoimi najwyzszymi mozliwosciami, choc krytyka koncertu jakby
dotyczyla glownie dyrygenta - Gilberta Levina.

Oczywiscie to bardzo delikatna materia i kazdy ma prawo do indywidualnej
oceny zjawisk i postaci artystycznych. Prawdopodobnie nie doszloby do
takich rozwazan, gdyby caly pobyt i wystepy Krakowskiej Filharmonii w
USA przebiegaly inaczej. Coz z tego, ze w Waszyngtonie odbylo sie
spotkanie w ambasadzie z udzialem panow: Brzezinskiego i Nowaka-
Jezioranskiego, skoro juz w Nowym Jorku muzycy zdecydowali sie wrecz
zastrajkowac i nie wystapic, dopoki nie zostana uregulowane z nimi
sprawy finansowe. Wtedy wyplacono im zaleglosci, ale czekiem bez
pokrycia. Rzecz tak zenujaca, ze nie wymagajaca chyba ani jednego slowa
komentarza wiecej. Po osobistej interwencji konsula generalnego RP w
Nowym Jorku u samego Prezesa KPA nastapilo uregulowanie spraw
finansowych doslownie na kilka godzin przed odlotem Filharmonii do
kraju.

                                           Boleslaw Jedynak

------------------------------------------------------------------------
[Komentarz zdumionego kopisty: W numerze 66 "Spojrzen" zamiescilismy
 tekst wywiadu z Gilbertem Levinem, ustepujacym - jak sie okazuje -
 dyrygentem Filharmonii Krakowskiej, ktory wypowiadal sie na temat
 swoich doswiadczen w okresie wspolpracy z krakowska orkiestra i
 ogolniej na temat wrazen zwiazanych z pobytem w Polsce. Wywiad
 sugerowal, ze oto odbedzie sie bardzo interesujace tournee polskiego
 zespolu po Ameryce Polnocnej, ze sukces artystyczny, i przy okazji
 finansowy, jest zapewniony. Nie bylo natomiast ani slowa o szczegolach
 organizacyjnych calego tego przedsiewziecia.

 Z tekstu zamieszczonego powyzej dowiadujemy sie o tych wlasnie
 szczegolach, i to zza kulisowej perspektywy. Sprawy finansowe nawalily,
 muzycy pokonujacy olbrzymie przestrzenie umordowali sie fizycznie i
 psychicznie, organizatorzy zawiedli oczekiwania zespolu Filharmonii
 Krakowskiej, tournee po Ameryce Polnocnej okazalo sie koszmarnym
 przezyciem.

 W zwiazku z tymi wlasnie stwierdzeniami nasuwaja mi sie uwagi dotyczace
 organizatorow oraz uczestnikow tego rozczarowujacego tournee.

 Kongres Polonii Amerykanskiej, tak jak kazde inne cialo organizacyjne
 Polonii, ma swoiste pojecie o tym, czym jest sztuka, jak zachowuja sie
 artysci krajowi na wystepach, jakiej rozrywki nalezy dostarczac
 polonijnej publicznosci. To swoiste pojecie uksztaltowala sytuacja
 samego KPA w srodowisku amerykanskim, czyli raczej spore oddalenie tego
 grona dzialaczy od problematyki sztuki w ogole. Z kolei artysci
 przyjezdzajacy z Polski na wystepy goscinne - pomijamy oczywiscie
 w tych rozwazaniach chalturnikow - spodziewaja sie, ze spotka ich tutaj
 takie same jak w kraju uwielbienie dla ich kunsztu artystycznego, a co
 za tym idzie i osobisty szacunek polaczony z dbaloscia o szczegolne
 potrzeby `mistrzow'. Moze nazwa `Greyhound' brzmiec dla nich zrazu
 egzotycznie, ale gdy sie okaze, ze w takim wehikule trzeba wysiedziec
 np. cala dobe, to czar Ameryki nawet w oczach artysty pryska.

 Tak wiec z lektury tekstu Boleslawa Jedynaka wynosze wrazenie, ze
 nastapilo jakies generalne nieporozumienie, ktorego mozna by chyba
 uniknac, gdyby zmartwychwstal jakims cudem amerykansko-polonijny
 impresario wszechczasow sp. pan Czeslaw Wojewodka, za ktorego
 dzialalnosci nie slyszalo sie o podobnych `ekscesach'.

 Temu amerykanskiemu tournee poswiecona byla jeszcze - zamieszczona w 68
 numerze "Spojrzen" - recenzja Adacha Smiarowskiego z koncertu w
 Waszyngtonie. Z przyjemnym zainteresowaniem sledzilismy przebieg tego
 tournee. Z prawdziwa przykroscia przedrukowujemy powyzszy material na
 temat nieudolnosci organizatorow.  M.B_cz]
_______________________________________________________________________

[Szpilki, 7.03.1992, podal Zbyszek Pasek]

Michal Ogorek


                             MATKA-POLKA
                             ===========

Poczatek wszystkim Matkom-Polkom dala Wanda, co nie chciala Niemca.
Topiac sie, pierwsza Matka-Polka zeszla z tego swiata bezdzietna,
dlatego nastepne matki musialy zostac poczete in-vitro. Odtad przed
kazda Matka-Polka stoi wybor: albo dostac za meza cudzoziemca, albo od
razu rzucic sie do Wisly.

Nastepna Matka-Polka, o jakiej zachowaly sie przekazy historyczne, to
Dabrowka, ktora byla Czeszka, czy moze Czechoslowaczka. Zgodnie z
kontraktem, biorac ja sobie za zone, Mieszko I wzial na siebie krzyz -
byl to nieodlaczny warunek. I ta cecha Matki-Polki zostala zachowana w
nastepnym pokoleniu.

Dwie kolejne Matki-Polki ani nie byly Polkami, ani nie mialy dzieci;
byly tylko swiete. Gdyby swieta Kinga, Wegierka, miala dzieci,
musialaby stracic dziewictwo, a do tego nie chciala sie posunac.
Rowniez Matka-Polka Jadwiga wolala nie miec dzieci uswiadomiwszy
sobie, ze w przypadku przyjscia na swiat bylyby pol-Wegrami, a pol-
Litwinami. Nie bardzo wiedziala, co ma w zyciu robic, wiec poszla na
Uniwersytet.

W czasach Renesansu - jak wszystko, tak i Matka-Polka - musiala zaczac
pochodzic z Wloch. Zostala nia Bona Sforza. Bardzo szybko musiala
walczyc o te pozycje z Barbara Radziwillowna, Litwinka, ktorej mimo
usilnych staran nie udalo sie uczynic z Bony Babki-Polki.

Bona zeszla z tego swiata jako jedyna i zwycieska Matka, co sie stalo
bezposrednia przyczyna wymarcia calego rodu Jagiellonow. Wskazuje to,
ze Matki-Polki powinny miec sukcesy, ale nie za duzo.

Dzieci miala dopiero Marysienka Sobieska w wieku XVII. Ta Matka Polka
byla z kolei Francuzka.

Najwyzszy czas bylo urodzic jakies dzieci, poniewaz juz wkrotce Matka-
Polka nie mogla tracic na to czasu. Nikomu nie w glowie bylo teraz
przedluzanie gatunku, poniewaz trzeba bylo stanac do walki o
niepodleglosc. Emilia Plater wybrala czynny opor i umarla jako
dziewica. Stala sie przez to niedosciglym idealem Matki-Polki.

Totez kiedy Maryla Wereszczakowna jak gdyby nigdy nic urodzila dzieci
Puttkamerowi, uznano to z jej strony za duze swinstwo.

Wowczas to, po dlugim czasie, znalazla sie Matka-Polka, ktora wreszcie
cos ugotowala. Byla nia Lucyna Cwierciakiewiczowa (tez bezdzietna -
???). Bylo to tym bardziej cenne, ze ostatnia Matka-Polka, ktora dbala
o kuchnie byla, krolowa Bona, ktora zaopatrzyla spizarnie we
wloszczyzne.

Maria Sklodowska-Curie zerwala z dotychczasowymi przesadami
dotyczacymi roli kobiety i matki, i bez zenady wydala na swiat samych
Francuzow. W ten sposob dopelnila tradycji, ze najslynniejsi Polacy
nazywaja sie Chopin i Curie.

Zaczyna sie czas przyszywanych Ciotek-Polek. Zalozycielka
Socjaldemokracji Krolewstwa Polskiego i Litwy, Roza Luksemburg -
pomijajac juz fakt, iz nie miala dzieci - przy blizszym poznaniu
okazala sie Niemka pochodzenia zydowskiego. Zostaly nam po niej same
lampy, produkowane pod jej wezwaniem w zakladach w Warszawie.

Przebila ja tylko Wanda Wasilewska. Urodzila ona w zwiazku ze Stalinem
wszystkich komunistow polskich: prawda, ze niewielu; na starosc jednak
poczula, ze jest wlasciwie Ukrainka pochodzenia rosyjskiego.

Tak na dobra sprawe z wlasna matka PRL nigdzie nie mogla sie nawet
pokazac.

Matka wolnej Polski zostala Anna Walentynowicz, ktora w Stoczni
Gdanskiej wychowala Walese. Niestety, byl on tylko jej dzieckiem
przysposobionym, a i to do czasu. W "Solidarnosci" rozrosla sie potem
boczna linia, pozostawiajac Anne Walentynowicz bez potomstwa.

Caly czas przedluzaniem gatunku zajmuje sie jedynie Matka-Polka
Michalina Wislocka, ktora nie moze juz miec dzieci.

Poczet Matek-Polek dowodzi, ze dawno juz jako narod powinnismy
wymrzec. Kazda z nich albo nie byla Matka, albo nie byla Polka. Jesli
przetrwalismy, to przy pomocy dalszych krewnych.

                                            Michal Ogorek
________________________________________________________________________

                         LIST DO REDAKCJI
                         ================

Tomek Sendyka 

Do introligatora dyzurnego
--------------------------

Z ogromnym zainteresowaniem przeczytalem tekst o legalizacji narkotykow
w ostatnich dwoch numerach "Spojrzen". Niewiele mnie trzeba bylo
przekonywac, ale przekonal mnie on do konca, ze legalizacje narkotykow
wprowadzic trzeba.

Mam jeszcze jeden argument za, ktory nie padl w tym tekscie. Narkotyki
zazywaja czesto mlodzi ludzie, ktorzy sa troche zagubieni i maja ochote
cos zrobic, sami nie wiedzac co. Nie wiedza, ze mozna na przyklad
pojechac na narty, polazic po gorach. No to siegaja po jakis proszek.
Musi to byc wazna i emocjonujaca chwila w zyciu takiego czlowieka, wziac
coz zakazanego po raz pierwszy, kupic od dostawcy, czy dostac od
starszego kumpla-idola. Ale w aptece, gdzie pani w bialym fartuszku z
politowaniem w oczach dalaby odmierzona dawke, to juz nie to samo.

Zastanawia mnie tylko w tym artykule jedna rzecz - ta `presja ze strony
Amerykanow'. Kto dokladnie kogo napiera i czym to argumentuje?

Na mapie widac, ze kraje, w ktorych mamy najmniejsze ograniczenia
sprzedazy alkoholu, maja najmniejszy problem z alkoholizmem. Takie
Wlochy? A taka Norwegia? Legalizacja narkotykow bedzie dzialac w
Europie, natomiast moze nie dzialac w Stanach. Nie ma co ukrywac,
roznica kultur jest olbrzymia. Teksanczykowi dziesieciogalonowy
kapelusz wywinie sie na lewa strone, jak sobie pomysli, ze jest taki
kraj, gdzie ludzie sobie chodza nago po plazy i cala rodzinka pije wino
do obiadu. A taki Francuz, czy Niemiec nie bardzo bedzie wierzyl, ze
jest taki kraj, gdzie wchodzi sie do sklepu i kupuje taaaaka spluwe, a
na wystawie sklepu monopolowego wywieszaja wielkie szare plakaty z
kajdankami i napisem, ze wlasnie to ci zaloza, jak swojemu dziecku,
ktore nie ma skonczonych dwudziestu jeden lat, nalejesz drinka. Co kraj
to obyczaj.

                                                      -sz
________________________________________________________________________

Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu)
                     Zbigniew J. Pasek (zbigniew@engin.umich.edu)
                     Jurek Karczmarczuk (karczma@univ-caen.fr)
                     Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca)
stale wspolpracuje:  Maciek Cieslak (cieslak@ddagsi5.bitnet)

Copyright (C) by Mirek Bielewicz 1993. Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.

Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous
FTP i gopher, adres:  (128.32.162.54), directory:
/pub/polish/publications/Spojrzenia.

____________________________koniec numeru 72____________________________