______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________

    Piatek, 31.03.1995          ISSN 1067-4020             nr 121
_______________________________________________________________________

W numerze:

            Tadeusz Gierymski - Z Selmy do Montgomery
              Laurent Joffrin - Granice byle czego
                  Umberto Eco - Transmisje bezposrednie
              Adam Smiarowski - O Humanizmie Historii
               Tomasz Sendyka - List do redakcji
                  Janusz Mika - Wiadomosci z buszu ciag dalszy

_______________________________________________________________________

Tadeusz Gierymski (tkgierymski@stthomas.edu)

                         Z SELMY DO MONTGOMERY
                         =====================


                               "I know one thing we did right
                                Was the day we started to fight
                                Keep your eyes on the prize
                                Hold, hold on."

                                (ze starej piesni ruchu oporu)

Na 21 marca 1965 r. przypada trzydziesta rocznica poczatku
pieciodniowego pochodu z Selmy do Montgomery, w stanie Alabama. Pisze
sie o nim, ze byl to "marsz, ktory zgalwanizowal Kongres do ustalenia
ustawy uprawnienia do glosowania (The Voting Rights Act of 1965)".

Oto garsc wspomnien z tego pochodu. Nie wszystko dobrze pamietam. Ale
nie pisze przeciez ani pamietnika, ani szczegolowej kroniki. Wspomne
tylko to, co mi utkwilo w pamieci i w sercu, gdzie ciagle cieply kacik
ma melodia "We Shall Overcome" - Zwyciezymy kiedys...

George przywozi nas na stacje autobusowa, kreci sie markotny i nieswoj,
zegna sie z nami i odjezdza.

(Nie wiedzielismy wtedy, ze jego studentka, Sandy, w ktorej sie kochal w
tajemnicy przed wszystkimi, tez brala udzial w tej wyprawie.)

Paul, moj towarzysz podrozy, to dziesiec lat mlodszy ode mnie matematyk,
kolega z uczelni; przyjaznimy sie. Ubrani jestesmy dosc cieplo, bo u nas
marzec moze byc zimny i jest zmienny. Biore troche gotowki i niezbedne
dokumenty osobiste. Zostawiam nowa Omege kupiona rok temu w Zurichu,
biorac stara, pamiatke z Drugiego Korpusu. Myle nowosc i cene z
wartoscia. W torbie zmiana bielizny, drobiazgi toaletowe, recznik, cos
do czytania, aparat fotograficzny i spiwor.

Zbieraja sie nasi wspolpodroznicy. Sa mlodsi od nas, wygladaja na
studentow. Maja plecaczki, torby, jedna ladna dlugowlosa dziewczyna
taszczy gitare. Nawiazuja znajomosci, gawedza, chichocza. Dolacza
nienagannie ubrany pan z corka nastolatka. Wyraznie jest miedzy nami
najstarszy.


Podjezdza nasz autobus i bez zastanawiania sie siadamy z Paulem blisko
tego ojca i corki. Jest prawnikiem w Minneapolis. Ma czysto irlandzkie
nazwisko i ciekawi go, ze przez trzy lata mieszkalem w Dublinie.
Autobus sie wypelnia; nasi przewodnicy, tez  mlodzi, maja zarezerwowane
pierwsze siedzenia, sprawdzaja jakies karteluszki. Licza nas, zapisuja,
oddaja liste dziewczynie z odprawiajacej nas grupki. "No co, chce ktos
moze jeszcze do ubikacji zanim ruszymy?" W koncu odjezdzamy.

St. Paul i Minneapolis nazywane sa "blizniaczymi" miastami bo dzieli
je tylko rzeka Mississippi, a polaczone sa wieloma mostami. Nie maja
jeszcze sieci autostrad i wydostanie sie z nich na szose zabiera troche
czasu. Jedziemy na poludnie, blisko tysiac mil lotem ptaka. W autobusie
panuje dobry nastroj, mlodziez zmienia miejsca, rozmawia, dlugowlosa
uderza w struny gitary, spiewaja. Paul, ja i prawnik nie znamy slow tych
piosenek. Z przyjemnoscia slucham mlodych glosow, czas plynie szybciej.
Zatrzymujemy sie na posilek, na rozprostowanie nog, na swobodne
przeciagniecie sie, i dalej w droge - przez Wisconsin, Illinois, przez
swojskie, znane mi katy tzw. Srodkowego Zachodu.

Przewodnik prosi przez radiomegafon o uwage. Przedstawia siebie, swoja
towarzyszke, przeprasza, ale zapewnia nas, ze musi cos z nami omowic.
Przypomina, ze obowiazuje nas regula biernego oporu. On i dziewczyna
mowia sucho i prosto, o prowokacji, o zaczepkach, o mozliwych napadach,
o biciu, o aresztowaniu. Pokazuja nam jak sie zachowywac, jak mamy
chronic glowy, jaka przybrac pozycje by uniknac najgorszych obrazen. Oni
weterani, my nowicjusze; slucham ich troche z zazenowaniem. Jedziemy na
pochod z Selmy do Montgomery w Alabamie. Moj udzial w ostatnim dniu
"Marszu na Waszyngton" w sierpniu 1963 r. w porownaniu z tym to zwykly
spacer.

Na postojach w stanach polnocy jesli przyciagamy uwage, to mlodoscia,
beztroska i halasliwoscia grupy. Nikt sie nas o nic nie pyta. Inaczej
jest w Birmingham, w Alabamie, naszym pierwszym przystanku na
prawdziwym Poludniu. Duza sala, kasy biletowe, stoiska, kantyna.
Obslugujaca podaje napoje w milczeniu, bierze pieniadze, wydaje reszte
ostentacyjnie obca. Inny sprzedawca mowi, ze juz zamyka.


Rozgladam sie, wypatruje mundurow. Nie widze zadnych. Czy to dobrze?
Zle? Szukam ubikacji, Paul idzie ze mna. Tam stary Murzyn obslugujacy
toalete pyta nas obcesowo: - "Dokad jedziecie?"

- "Do Selmy", odpowiadamy.

- "Aha! Chcecie bym wam buty oczyscil"?

Po wyjezdzie z Birmingham nikt juz nie spiewa. Rozmawiamy polglosem,
wszystkie wewnetrzne swiatla sa pogaszone. Wydaje mi sie, ze jedziemy
nie glowna szosa, ale bocznymi drogami. Niepokoi mnie to, dziele sie
swym domyslem z Paulem. W koncu wszyscy milkna. Czuje sie samotny i
niepewny. Gdy reflektory aut tna noc, czy inni tez spostrzegaja je jak
ja? Wtulam sie w siedzenie.

W dali rozjasnia sie horyzont. "Juz, juz prawie jestesmy na miejscu". To
swiatla Selmy. Zajezdzamy jednak do ciemnej dzielnicy. Czy nie ma tu
latarn ulicznych? Czy sa wylaczone? Pali sie tylko lampa na frontonie
Brown Chapel. Tam sie zatrzymujemy.

    W tej kaplicy 2 stycznia 1965 r. Martin Luther King zapowiedzial
    serie pochodow:

    "tysiacami przyjdziemy do punktow rejestracji
    glosujacych. ...  Dajcie nam prawo glosowac",

    powiedzial.


Przyjmuja nas przyjaznie, pomagaja wyladowac sie i wniesc nasz bagaz.
Spedzimy noc w kaplicy.

Jestem podekscytowany, nie czuje sie zmeczony, nie mysle o spaniu,
nawet nie wiem, czy moglbym zasnac. Rozgladam sie po mrocznym wnetrzu.
Sa lawki, jakies podium, jakis balkon podparty kolumienkami. Wychodze z
Paulem na zewnatrz; lampa rzuca jedyny krag swiatla. Dalej - ciemnosc.
"Pojdziemy"? "Chodzmy".

Ziemia pod stopa miekka, tu i tam blotniscie. A wiec i chodnikow nie ma?
Co za ironia: My, biali, jestesmy noca w getcie murzynskim glebokiego
poludnia, a czujemy sie bezpiecznie. Ktos przechodzacy pozdrawia nas.
Bladzimy tu i tam, nic nie widzimy, decydujemy sie wiec wracac. Ktos
skradl spiwor Paula. Rozczarowanie. Klopot. Kladziemy sie razem,
otwieram moj calkowicie, nakrywamy sie nim jak mozemy.

Gwar, budza nas. Jeszcze jest ciemno. Chca ochotnikow na wyjazd za
Selme, by rozbic namioty na nastepna noc. Tylko jakies piecdziesiat mil
dzieli Selme od Montgomery. Odmawiam, stajac sie mimowoli rzecznikiem
naszej grupy. Mowie, ze jestesmy zmeczeni dluga podroza, jest noc, nie
znamy okolicy, nie mamy tu ani znajomych, ani zaplecza, caly pomysl nie
ma sensu. Zostawiaja nas w spokoju. Pozniej kilka osob dziekuje mi za
zabranie glosu i za stanowczosc.

Bardziej mnie ciekawi niz niepokoi parada polciezarowki glowna ulica
naszego getta. W niej jakies nieprzyjemne typy; nikt nie reaguje;
odjezdzaja do "bialej" Selmy. Pozniej ktos mowi, ze gdzies byly jakies
strzaly.  Sam nic nie slyszalem. Plotka? Nie widze policji - co bedzie
jesli dojdzie jednak do burdy?

Czujac sie brudny i spocony, pytam o mozliwosc kapieli. Zabiera nas
Murzynka, studentka pielegniarstwa, do domu swej mamy. Jest maly,
schludny, ciasny, wszedzie bibeloty, posazki, obrazki, fotografie w
ramkach, krzyze, krwawiace serca Jezusa. Kapiemy sie, dziekujemy
gospodyni obficie i szczerze.

Jest tu jakas wyzsza od sredniej szkola dla Murzynow. Ciekawi mnie jak
jest wyposazona. Zabiera nas jakis student autem z miejscowa tabliczka
rejestracyjna, bo szkola jest w innej czesci miasta. Odrapana, skromna.
Sprawdzamy katalog w bibliotece: ja w mojej, Paul w swojej dziedzinie.
Sa widoczne braki, sa stare pozycje, skapa jest lista czasopism.
Postanawiamy zorganizowac zbiorke po powrocie, wymieniamy nazwiska i
adresy. Dopiero pozniej widze nierozsadnosc takiej wyprawy i jezdzenia
po "bialej stronie" miasta.

Szose obstawiaja zolnierze armii US i zmobilizowanej na te okazje
Narodowej Gwardii Alabamy. Stoja w odstepach, po obu stronach, w pelnym
rynsztunku, z karabinami. Oprocz ekip prasy i telewizji filmuja nas
takze sluzby policyjne, w cywilu i w mundurach. Do tych nie mam zaufania
i odruchowo staram sie byc jak najmniej widoczny.

Bo pamietamy.

    Policja bila palkami, szczula dzieci wilczurami, szarzowala konno
    w  maskach gazowych na zagazowanych demonstrantow. Wstrzasnely krajem
    aresztowanie i morderstwo Goodmana, Schwernera i Cheyne'go, trzech
    studentow, w Filadelfii, Mississippi. Tylko dni dzielily nas od
    "Krwawej Niedzieli" przy moscie Edmunda Pettusa w Selmie. NBC
    przerwala wtedy emisje filmu <>, inne sieci tez
    wstrzymaly swe programy by pokazac te brutalne ataki.

    "Widzialam zaslaniajace wszystko wybuchy oblokow
    lzawiacego gazu. Widzialam jak bili ludzi,
    probowalam jak najszybciej uciekac do domu.
    Jak zaczelam biec, widzialam za soba konie ...
    Hosea Williams porwal mnie na rece, powiedzialam
    mu by mnie postawil na ziemie, bo nie biegl
    dostatecznie szybko."

    Tak opisala rozproszenie tego pochodu, prowadzonego przez Hosea
    Williamsa, osmioletnia wtedy Sheyann Webb.

Pamietamy niedawne smiertelne pobicie, tu, w Selmie, pastora Jamesa
Reeba.

    Departament Sprawiedliwosci radzil odwolanie tamtego marszu. W
    przepelnionej Brown Chapel Martin Luther King stwierdzil:

    "Poszlismy juz za daleko by sie wycofac.
    Uzyskalismy postep, nie mozemy sie zatrzymac.
    Alabama i nasz kraj maja spotkanie z
    przeznaczeniem."

    I wywiodl okolo 1500 ludzi w kierunku mostu, gdzie oczekiwala ich
    policja panstwowa Alabamy. Major John Cloud zatrzymal pochod: "Nie
    pojdziecie dalej" - powiedzial. Kolyszac sie z boku na bok, jak byl
    zwyczaj, demonstrujacy odspiewali "We Shall  Overcome" - My
    przezwyciezymy. King uklakl, proszac Ralpha Abernathy'ego o
    zaintonowanie wspolnej modlitwy, po ktorej powstal i zawrocil pochod
    do Brown Chapel. Rozczarowanie, konsternacja, oskarzenia o zdrade, o
    zmowe z wladzami. King tlumaczyl, ze przyrzekl odwolac pochod w
    ostatnim momencie przed nieuniknionym atakiem policji. Napisal
    pozniej:

    "Mielismy sie wtedy wycofac, wykazujac jednak,
    ze ciagle nas gwalca, ze ciagle jest przemoc,
    wykazujac wyraznie, kto jest gwalcicielem, a kto
    jego ofiara. Mielismy nadzieje, ze rzad w
    Waszyngtonie odbierze to i zareaguje wlasciwie... "

    King prosil przyjezdnych na pochod o pozostanie w Selmie przez kilka
    dni. Tego wieczoru pobito trzech pastorow z Bostonu, Orloffa Millera,
    Clarka Olsena i Jamesa Reeba, gdy wyszli z restauracji w Selmie. Reeb
    zmarl kilka dni pozniej na skutek tego napadu. Uderzyli go palka w
    glowe, a karetka pogotowia przyjechala dopiero po dlugim czasie.

    Nie wszyscy mieszkancy Selmy i Montgomery zachowywali sie wrogo lub
    biernie. Niektorzy stali nawet z napisami domagajacymi sie
    rownouprawnienia dla Murzynow. A to wymagalo odwagi: przyjezdni
    wracali, anonimowi, do swoich miejsc.

    Biala Ameryka zareagowala na zabojstwo Reeba fala protestow, a
    prezydent oswiadczyl, ze "najlepsi prawnicy rzadu federalnego
    przygotowuja nowe prawo, ktore zagwarantuje dostep do glosowania
    wszystkim Amerykanom".

    Gorzko to odczuli niektorzy Murzyni. Tak to wyrazil Stokely
    Carmichael:

    "Wydawalo mi sie, ze sam ruch wpadl w sidla rasizmu.
    Trzeba, by nasze spoleczenstwo potepialo zabicie jakiegokolwiek
    czlowieka ...  a wydaje sie, ze reaguje tylko na zabicie czlowieka
    bialego".

    Sytuacja w Selmie byla wtedy bardzo napieta; policja otoczyla Brown
    Chapel by odizolowac demonstrantow i odgrodzic od nich wrogich
    bialych. Czwartego dnia mala grupka przerwala kordon wdajac sie w
    klotnie z policja oslawionego szeryfa Clarka. Obylo sie bez bicia -
    Wilson Baker, Dyrektor Bezpieczenstwa Publicznego odprowadzil ich z
    powrotem do kaplicy. Po tych wydarzeniach prezydent Johnson
    przemowil tak do calego Kongresu:

    "Ich sprawa musi stac sie nasza sprawa. Nie chodzi
    tylko o Murzynow; prawde mowiac, to wszyscy
    musimy wyzwolic sie od paralizujacej spuscizny
    bigoterii i niesprawiedliwosci."

    Zakonczyl mowe dobrze juz wtedy znanym "My przezwyciezymy",
    akcentujac "przezwyciezymy".

    W dzien pozniej James Foreman ze SNCC'u (Studenckiego Pokojowego
    Komitetu  Koordynacyjnego), wiodl pochod na Kapitol w Montgomery.
    Znow zaatakowala ich brutalnie konna i piesza policja. Foreman
    nazwal mowe prezydenta "pustymi frazesami", i domagal sie od
    prezydenta interwencji federalnej. Powiedzial niezbyt
    dyplomatycznie: "Mowilem juz i znow powtarzam: Jesli nie daja nam
    usiasc przy stole, odlammy jego p...  nogi, wybaczcie to wyrazenie".
    Nawet King, przemawiajacy po Foremanie, wbrew swojemu zwyczajowi nie
    byl w stanie tym razem zataic swego gniewu:

    "Nie moge spoczac dopoki dla nas zycie jest dlugim
    i pustym korytarzem z szyldem <>
    na koncu. Przepelnila sie miarka naszej cierpliwosci."


    Zebrani burza sie. King, starajac sie ich uspokoic, przypomnial, ze
    jedenascie lat temu tez byli w podobnie beznadziejnej, impasowej
    sytuacji, tu, w Montgomery, podczas bojkotu segregowanych autobusow.
    A jednak przezwyciezyli - bo Sad Najwyzszy zarzadzil ich integracje.
    Przed koncem zebrania Andrew Young przyniosl orzeczenie Sadu
    Okregowego US zezwalajace na pochod. Sedzia Frank M. Johnson
    stwierdzil, ze konstytucja to gwarantuje.

    Gubernator Alabamy Wallace odmowil dania ochrony demonstrantom,
    nazywajac ich "anarchistami wyszkolonymi przez komunistow". W
    odpowiedzi prezydent Johnson powolal 1 800 zolnierzy Gwardii
    Narodowej Alabamy do sluzby federalnej, rozkazujac im strzec
    pochodu, oraz przyslal tu 2 000 zolnierzy Armii Stanow
    Zjednoczonych, 100 agentow FBI i 100 specjalnych agentow
    federalnych, tzw. "federal marshals".

W niedziele 21 marca rusza ten "galwanizujacy" pochod z Brown Chapel w
Selmie do Montgomery. Na czele ida Martin Luther King, Ralph Bunche,
takze noblista, i Rabin Abraham Herschel z Zydowskiego Seminarium
Teologicznego.

Ida mlodzi i starzy, kobiety i mezczyzni, sa w nim dzieci, mlodziez
szkolna, studenci, profesorowie. Ida pastorzy, ksieza, zakonnice w
czarnych ubiorach z bialymi, waskimi, albo z wielkimi jak misy,
kolnierzami. Biali wydaja mi sie byc w mniejszosci. Pietnastoletni
Murzynek z Selmy, Leroy Moton, niesie amerykanski sztandar. Promienieje
mu twarz, zaczyna kilka razy spiewac "The Star-Spangled Banner",
podejmuja hymn inni. Ekipy sieci telewizyjnych bez przerwy filmuja; ich
ulubiencem wydaje sie byc bialy mezczyzna bez prawej nogi. "Wiosluje",
idac, kulami, podskakuje dla efektu na lewej. Ma kapelusz, jest w
gimnastycznej koszulce z krotkimi rekawami.

Tu i tam stoi grupka segregacjonistow. Zlosc krzywi im twarze, witaja
nas obelgami, wznosza napisy: "Yankee Trash, Go Home". Nie widze zadnych
atakow, ale zolnierze i agenci federalni buszuja po krzakach,
przetrzasaja przydrozne laski i zagajniki szukajac snajperow. Przy
skrzyzowaniach stoja samochody patroli Gwardii Narodowej, armii, FBI. Od
czasu do czasu trzepocze nam nad glowa smiglowiec. Pokazujemy sobie
wzajemnie wyrozniajacych sie starannoscia i tozsamoscia ubran agentow
FBI. Pamietam, ze szosa byla waska, dwupasowa, biegla raczej wsrod pol,
byla otwarta i widoczna. Nazywa sie, jak glosza metalowe tabliczki
Departamentu Drog, Szosa Jeffersona Davisa.

    W Montgomery, w lutym 1861 r., poslowie stanow secesyjnych
    ustanowili tymczasowy rzad Konfederacji wybierajac Davisa na
    prezydenta. Rok pozniej ponownie powolali go na prezydenta
    Konfederacji; piastowal ten urzad az do konca wojny domowej.

Przy szosie olbrzymia tablica reklamowa przedstawia Kinga w otoczeniu
grupy mezczyzn. Wielki napis wyjasnia: "Martin Luther King na
Komunistycznych Kursach Szkoleniowych." Gruba strzala z napisem "King"
identyfikuje go, godzac w piers.

Zatrzymujemy sie na noc w obozie gdzie sa namioty, a takze cos jakby
otwarte, przewiewne szopy. Teren ogromny, grunt wilgotny. Ma byc
koncert, maja przyjechac specjalnie dla nas wielcy, znani artysci, jak
Pete Seeger i Joan Baez. Baez to nie tylko znana piesniarka, ale i
aktywistka. Spiewa czystym sopranem piesni ludowe, ballady, popiera
walke o rownouprawnienie, sama bierze udzial w demonstracjach, w
koncertach, ktorych dochod idzie na cele spoleczne. Seeger jest od niej
duzo starszy, jako folklorysta byl dla niej przykladem. On od lat dziala
spolecznie i politycznie, jest pacyfista, choc sluzyl w wojsku podczas
drugiej wojny swiatowej. Mlodziez bardzo czeka na ten koncert; ja tez
mam chec pojsc, szczegolnie by posluchac Joan Baez. Artysci spozniaja
sie, nikt nie wie dlaczego, nikt nie jest pewien, czy przyjada. Jest
chlodno i nudno, nasze kwatery sa prymitywne, czas dluzy sie. Wloczymy
sie po terenie obozu, nuda i zmeczenie wygrywaja. Paul i ja rezygnujemy z
koncertu  - staramy sie zasnac. Dochodzi do nas z dali muzyka, slysze
spiew, ale nie rozrozniam slow.

Mila po mili, szosa wydaje sie stawac bardziej twarda, bardziej
nierowna. Bola mnie nogi, mam otarte stopy; jestem ubrany za cieplo.
Idzie za mna znany autor, historyk, i nastepuje mi na piety, zzuwajac
mi w ten sposob z nog moje kamasze. Powazam go, mam do niego wielka
sympatie, ale rosnie we mnie zlosc, gniewa mnie jego  fajtlapstwo.
Zmieniam pozycje w kolumnie.

Podczas odpoczynku przewozne ubikacje sa oblezone, podobnie jak i wozy z
napojami i posilkiem. Ide na czolo kolumny by pogapic sie na
"generalicje", na Martina Luther Kinga i inna starszyzne. Ta ubiega sie
o zaszczyt bycia w pierwszym szeregu z Kingiem. Ubrani sa podobnie jak
on w ciemne garnitury, krawaty. Czy nie wiedza, ze ochrona Kinga zawsze
stara sie otaczac go podobnie ubranymi "bracmi". Cynicznie wyraza to
Andrew Young - dla bialego kazdy Murzyn wyglada tak samo.

Z radoscia witam ulewny deszcz. Pada tak gwaltownie, ze nawet na szosie
chlupie mi w butach, chlodzac, kojac obolale stopy. Jestem przemoczony,
ale czuje wielka ulge, wlaze w kaluze, chlapie sie w nich jak dziecko.

W ostatnim dniu nasza liczba rosnie do 25 000, pochod rozciaga sie
jeszcze bardziej. My jestesmy dopiero na krancu Montgomery, a czolo juz
jest pod Kapitolem. Tam Martin Luther King wyglasza przemowienie. Przy
nim sa Roza Parks, ktora lata temu zapoczatkowala tu ten slawny bojkot
autobusow, i dzialacze polityczni, religijni i zwiazkowi, np. z
Braterstwa Tragarzy Wagonow Sypialnych. King konczy przemowienie slowami
siostry Pollard, weteranki bojkotu autobusowego. Ta, odrzuciwszy
propozycje podwiezienia jej, na uwage, ze musi byc przeciez zmeczona,
niegramatycznie, ale z glebokim odczuciem wagi tej chwili odpowiada:

"My feet is tired, but my soul is rested".

Gubernator Wallace nie pokazuje sie, nie przyjmuje delegacji z petycja,
by usunal utrudnienia w rejestracji do glosowania.

Nad Kapitolem dumnie powiewa flaga Konfederacji.

Mamy opuszczac Montgomery jak najszybciej.

Viola Liuzzo z Detroit, Michigan, biala, matka malych dzieci, ofiarowuje
sie odwiezc kilka osob do Selmy swoim samochodem. W drodze powrotnej
sciga ja czworka czlonkow Ku Klux Klanu na szosie Jeffersona Davisa.
Zrownuja sie z jej samochodem. Jeden zabija ja dwoma strzalami w twarz.
Samochod wpada do rowu. Nastolatek Leroy Moton, zbryzgany jej krwia,
ratuje sie udajac martwego.

W Minnesocie otula nas puszysty, cicho spadajacy snieg.

________________________________________________________________________


<> z 9.03.1995. Tlumaczyl J. K_uk.

Laurent Joffrin

                           GRANICE BYLE CZEGO
                           ==================


Cos sie ostatnio zmienia w krolestwie kakofonii mediatycznej.
Miara tej zmiany moga byc cztery ostatnie wydarzenia. <>,
renomowane radio mlodziezowe musialo odpokutowac za poslizg animatora,
ktory ucieszyl sie z zabojstwa policjanta. Benneton doczekal sie wyroku
za tatuaz "HIV positive" na swoich plakatach i nikt jakos sie specjalnie
nie obruszyl. Krawcy z firmy <> musieli zwinac swoja
kolekcje pasiastych pidzam o oczywistych skojarzeniach. <>,
ktore proponowalo sluchaczom "domek wiejski w Auschwitz", bilo sie
publicznie w piersi przez caly dzien antenowy.

Do tej pory dominowal inny scenariusz. Jakis "tworca", czy medium sie
poslizneli, jakis organizm publiczny, czy administracyjny sie
"zandarmowal" i natychmiast cala teoria Voltaire'a mediatycznego szla w
narod. Krzyczano o zaduszaniu wolnosci, o morderstwie na duszach i o
przerazajacym powrocie cenzury. Smialkowie mogli dalej trwac w swoich
beznamietnych prowokacjach, ktorych celem bylo glownie biczowanie
swojego slabnacego audytorium. A teraz jakos nic: jakas autodyscyplina
spoleczna sie ujawnila, w dodatku otoczona powszechna aprobata.

Niewatpliwie znajda sie ci, ktorzy sie zaniepokoja i zaczna palcami
wskazywac stracha zwanego "porzadkiem moralnym". Ale sie omyla. Aktorzy
tego teatrzyku marionetek Wolnosci wydaja sie nalezec do epoki sprzed
1968, ktory jednak mial juz miejsce. To juz nie sa czasy waskiej
moralnosci, Panstwa ze zmarszczonymi brwiami, dusznej tradycji
katolickiej, prowincjonalizmu i mentalnosci drobnomieszczanskiej.
Oczywiscie, nie zaszkodzi bic na alarm przed niebezpieczenstwem cenzury.
Ale popatrzmy na rzeczywisty stan spoleczenstwa francuskiego! Demokracja
lat '90, kazdy to zauwazy, nie cierpi na nadmiar zamachow na wolnosc
wypowiedzi. Media wyzwolone, UKF w szalenstwie, rozwiazle teledyski,
obowiazkowe osmieszanie, prowokacje i bezczelnosc. Kto zza kamery, zza
mikrofonu, stolu mikserskiego, czy serwera informatycznego moze sie czuc
zwiazany przez Panstwo? Nikt. Na odwrot, to czego brakuje wspolczesnej
mentalnosci to nie nieokreslona przestrzen slow bez ograniczen, lecz
odnosnikow, regul, zasad. Kazdy mowi, co chce. Tylko, ze nikt wlasciwie
niczego nie chce. Kazdy lubi przecinac sciezki w poprzek. Tylko, ze tych
sciezek juz nie ma. Gwalci sie nieistniejace tabu, przekracza wymazane
zolte linie.

Socjologowie stwierdzaja, ze wspolczesne spoleczenstwo jest bardziej
anomiczne, niz represyswne. W tej ponurej pstrokaciznie takie przypadki,
ktore ozywiaja zycie srodkow przekazu, nie maja tego sensu, ktory jest im
nadawany przez lenistwo umyslowe. Aktualnym problemem nie jest cofniecie
granic wolnosci, lecz ich *zdefiniowanie*. Stawianym pytaniem nie jest
juz czy zakazywac zakazywanie, tylko czego w ogole mozna zakazac.

Niniejsze rozwazania nie sa neutralne, nie opieraja sie na powszechnej
zgodzie. Podlegaja wszelkim interpretacjom, takze karykaturalnym (powrot
autorytaryzmu, apologia cenzury, nowy faszyzm, itp.), wiec dobrze by
sprecyzowac nasz punkt widzenia.

1. Nie nalezy zmieniac istniejacego prawa. Prawodawca utrzymal szczodrze
w tekstach sporo zdroworozsadkowych zakazow. Tych zakazow lepiej nie
ruszac, gdyz spoleczenstwo na ogol jest przeciwne, a prawo nie moze
zastapic moralnosci. Wiec prosze sie nie obawiac, nikt nie zada dybow
dla prowokatorow. A jakby tak dokladnie przejrzec nasza podkulture
mediatyczna, to chcialoby sie ustanowic prawo nie przeciw zboczencom,
czy pornografom, tylko przeciwko glupcom. Ale to by nas zaprowadzilo
dosc daleko...

2. Odwrotnie, prawo winno przede wszystkim ochraniac wolnosc, a nie ja
ograniczac. Dobrzy kaznodzieje niepokoja sie nieistniejacym zagrozeniem
panstwowym dla wolnosci wypowiedzi, a zapominaja o podstawowym cenzorze
naszej epoki: o pieniadzach. Ale wiemy przeciez, ze zawodowi
prowokatorzy, wolni strzelcy seksu, wysmiewania, czy przemocy, slabiej
chronia wolnosci wypowiedzi, niz wolnosci komercjalnej. Ich smialosc
motywowana jest wylacznie checia rozszerzenia swojego rynku. Gdyby dane
Audimatu pewnego dnia sie odwrocily, gdyby na wierzch wyszli widzowie
bardziej swietoszkowaci, nasi prowokatorzy z dnia na dzien zmieniliby
sie w manipulatorow nozyczkami. W Stanach Zjednoczonych, ziemi wolnosci
i Audimatu, filmy <> sa delikatnie a pieczolowicie
przycinane, zeby nie szokowac publiki rodzinnej, nad ktora pracuja od
lat pastorzy roznych obediencji. A protestuje ktos? Stawka sa zyski,
tutaj nie ma zartow.

3. Wiec o co chodzi? Nie o represje, tylko o to, by zdefiniowac te
wartosci, na ktorych nam zalezy i trzymac sie ich. Wartosci...
Niezle reakcyjne slowo! Tylko, ze nie ma innego. Pamiec jest jedna z
nich, np. pamiec obozow i ludobojstwa. Wiec, niech Auschwitz zostanie
tym tabu. A ogolniej, wartosci humanistyczne i demokratyczne winny po
prostu - bez sakralizacji i robienia tabu - cieszyc sie szacunkiem,
zajmowac odpowiednio wysokie miejsce w hierarchii. Chyba, ze uwazamy
demokracje za pusta forme, pojemnik bez tresci, bez zbiorowych debat nad
wartosciami, za "hiszpanska gospode" pogladow. Odrzucenie wspolnej
hierarchii norm oznacza pozostawienie miejsca dla mozaiki marginalnych
przesadow, ktorych nie wolno oceniac. Czyli - jednym slowem - w imie
prywatnych wolnosci poswiecenie wolnosci publicznej.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Jeszcze moje trzy grosze. Sformulowanie "hiszpanska gospoda", dosc znane
we Francji, oznacza miejsce, gdzie ludzie sie spotykaja, aby zjesc cos w
towarzystwie, ale kazdy przychodzi z wlasnym prowiantem. <>
zamieszcza i inne artykuliki poswiecone problemowi. Zwracaja uwage, ze w
koncu inkryminowane stacje radiowe wyrzucily na bruk swoich "aktywnych"
dowcipnisiow. Przytaczaja procesy z wyrokami 300 000 frankow kary za
fabularyzacje zdarzen, ktorych ofiary lub ich rodziny jeszcze nie
ochlonely z tragedii. Zadaja pytania o wzajemnym stosunku deontologii i
uwarunkowan prawnych.

A ja czywiscie wpadlem na pomysl, aby wpisac ten artykul ze wzgledu na
nieustajaca dyskusje o ustawie prasowej w Polsce, o krzykach, ze wolnosc
sie gwalci, itp. Tez bralismy mizerny udzial w zwracaniu uwagi na
niebezpieczenstwo przykrecania sruby wolnosci prasowej w Polsce. Inni ida
dalej, probuja wszczynac roznego rodzaju akcje polityczne. Mozna bronic
roznych stanowisk, wrazliwosc publiki francuskiej jest niewatpliwie
rozna od naszej, bardziej alergicznej na proby silowego zamykania buzi.
Artykul Joffrina mi sie jednak podoba, choc nie wszystko tak samo. Nie
wiem np. gdzie sie konczy wolnosc prywatna, a zaczyna publiczna, wiec
rozumiem tych, ktorzy boja sie postawic gdziekolwiek kreske. Tym
niemniej zgadzam sie z autorem, ze gdzies ona jest.

Chcialbym tutaj jedynie zwrocic uwage na charakterystyczne zjawisko,
ktore latwo zauwazyc w dyskusjach swiatka Internetowego - piszac o
wolnosci prawie nigdy nie zwraca sie uwagi na *odpowiedzialnosc*. Pisza
ludzie: "*podatnikiem jestem* i mam prawo wysylac do listy dyskusyjnej
co mi sie zywnie podoba i wara wam! Jak wam sie nie podoba, to sie
wypiszcie!" Bierze sie w obrone mlodego czlowieka, ktory zainstalowal
jakies krakerskie programy i napisal do nich instrukcje, broni sie
wolnosci zarzadzajacych BBSami do trzymania instrukcji do robienia bomb
itp. idiotyzmow. Argumenty czasami sa watpliwej wartosci, np. "wszyscy
tak robia, na kazdym BBSie sa kretynstwa". Ani mi sie sni na jakiejs
liscie dyskusyjnej stwierdzac, ze tak nie nalezy. Natychmiast ktos
wrzasnie *wolnosc gwalca*, zwyzywaja od komuchow, a poniewaz zwykle
publika broni takze wolnosci do obrazania innych, pozostanie mi zmiana
towarzystwa.

Z prasa, z mediami, a takze z publiczna lacznoscia sieciowa trzeba
jednak uwazac. To jest kwestia naszej nowoczesnosci, naszej dojrzalosci
cywilizacyjnej. Krzyczec o wolnosc oczywiscie kazdy moze, teraz to takie
taniutkie, zwlaszcza za pieniadze instytucji, ktora placi za Internet.
Ale nie wiem, czy ta permisywna atmosfera utrzyma sie dluzej, mam
nadzieje, ze jakas samokontrola sie uruchomi, bo ten chaos, te
"naduzycia" powoduja szybka reakcje ze strony politycznych przykrecaczy
sruby cieszacych sie powaznym elektoratem! *Nic nie pomoga* nasze
wspaniale artykuly o roli edukacyjnej i kulturotworczej lacznosci, jesli
bedziemy regularnie oskarzani o niemoralnosc, o chamstwo, o marnowanie
publicznych pieniedzy na glupie plotki o niczym. Za tym pojda inne
oskarzenia, np. o to, ze walka o powszechny dostep do sieci, o
prywatyzacje laczy i linii, jest glownie walka o szmal miedzy tymi,
ktorzy juz maja wlasne spolki "podlaczone" do jakichs organizmow
panstwowych i zeruja na nich, a tymi, ktorzy jeszcze nie zdazyli sie
nachapac, a tez by chcieli. I wtedy juz *zadne* argumenty rzeczowe
nikogo nie wzrusza. Jurek K_uk.

________________________________________________________________________

Ponizszy tekst pochodzi z ksiazki Umberto Eco <> bedacej zbiorem felietonow z rzymskiego <>. Polski
tytul brzmi <>, wyd. "Historia i
Sztuka", przelozyl Adam Szymanowski. Autor jest zapewne znany
Czytelnikom z <>, czy <>, a moze takze
takze z innych bardzo interesujacych ksiazek, jak <>, czy <> (ewentualnie
z jego prac z semiotyki i innych galezi lingwistyki). Pelny tytul
ponizszego felietonu brzmi: "Proponuje bezposrednie transmisje spod
szubienicy. W porze kolacji", a napisany zostal w 1993r. Znalazl i
wpisal J.K_uk

Umberto Eco

                        TRANSMISJE BEZPOSREDNIE
                        =======================


Nie podoba mi sie, ze kompetentne wladze nie udzielily
zezwolenia na telewizyjna transmisje z ostatniego wieszania czlowieka w
Stanach Zjednoczonych. Moim zdaniem nalezalo powiesic skazanego o
dziewietnastej wedlug czasu East Coast, zeby uzyskac jak najwieksza
prawdopodobna ogladalnosc w Nowym Jorku w porze aperitifu, na Midwest
mniej wiecej w porze kolacji, a w Kalifornii o dziesiatej, kiedy
zazwyczaj saczy sie daiquiri lezac nad basenem. U nas bylaby pierwsza w
nocy, ale dla ludzi pracy, ktorzy wczesnie ida spac, mozna by
przeprowadzic retransmisje nazajutrz po dwudziestej.

Bardzo wazne jest to, zeby ludzie siedzieli za stolem, albowiem odglos
pekajacych kregow szyjnych, drgawki brzucha oraz wierzganie nog powinny
w jakims stopniu wspolgrac z czynnoscia przelykania - mam tu na mysli
telewidzow. W przypadku krzesla elektrycznego warto by pomyslec o tym,
zeby skazaniec skwierczal przez kilka sekund, kiedy my wsluchujemy sie w
dochodzace z kuchni odglosy smazenia jaj na maselku.

Jesli chodzi o komore gazowa, widowiskowosc jest pewna, poniewaz
skazancowi mowi sie, ze ma oddychac od razu i gleboko, co samo w sobie
jest juz bardzo telewizyjne, a mamy przeciez w zanadrzu drgawki. Nie
poleca sie zastrzyku, gdyz traci sie caly smaczek bezposredniej
transmisji i wystarczylby tutaj przekaz radiowy.

Zdaje sobie sprawe, ze ta propozycja spotka sie z nienajlepszym
przyjeciem w momencie, kiedy we wloskiej wersji Disneya zabroniono
Kaczorowi Donaldowi mowic, ze chetnie udusilby swojego siostrzenca,
bylaby to bowiem zacheta do przemocy. To okropne, ze z mysla o
rozpowszechnianiu na kasetach produkuje sie filmy, w ktorych ludzie
strzelaja z automatow megagalaktycznych, po calym ekranie rozpryskuja
sie fragmenty mozgow i plyna rzeki krwi.

Uwazam, ze stare filmy, w ktorych Indianie i Japonczycy gineli
przewracajac sie gdzies w oddali jak olowiane zolnierzyki, nie podsuwaly
nikomu mysli, zeby poderznac gardlo rodzicom i dzieki temu odziedziczyc
cztery bony skarbu panstwa i jedna pizzerie. I prosze mi nie mowic, ze
tamte lata to Rina Fort i rzez na via San Gregorio, gdyz w tych
przypadkach chodzilo o namietnosc, nie zas o nasladownictwo.

Trzeba jednak rozroznic miedzy gra pozorow, ktora moze zamacic w
niewinnych glowkach (albo sklonic do aberracyjnych zachowan ludzi
slabego ducha) a obowiazkiem kronikarskim. Jestem przeciwny
poniewieraniu potworem na pierwszych stronach gazet, dopoki domniemany
potwor nie zostanie osadzony przez sad, jesli jednak jacys panowie
spaceruja sobie to tu, to tam i gwalca, i zabijaja dzieci, trzeba
zawiadomic o tym wszystkich, a zwlaszcza dzieci, zeby rozgladaly sie
uwaznie. Jesli nie naucza sie tego dzisiaj, jutro moze byc za pozno.

Co sie tyczy kary smierci, swiat dzieli sie na dwie kategorie: tych,
ktorzy ja potepiaja (jak ja), i tych, ktorzy utrzymuja, ze jest
niezbedna.

Potepiajacy, jesli maja slaby zoladek, moga zgasic telewizor, kiedy w
programie bedzie przewidziane wykonanie kary glownej. Ale przynajmniej
beda w pewien sposob uczestniczyc w zalobie. Jesli o tej a tej godzinie
zabija sie czlowieka, wszyscy powinni w jakis sposob w tym uczestniczyc,
chocby modlac sie, albo czytajac calej rodzinie na glos Pascala. Musza
wiedziec, ze tego wieczora dzieje sie cos haniebnego. Jesli natomiast
patrza, czuja sie w pewien sposob mocniej zaangazowani w potepianie tego
barbarzynstwa, nie ograniczaja sie do powtarzania, ze sa przeciw -
podobnie jak ogladanie w telewizji niedozywionego dziecka afrykanskiego
stawia kazdego z nas przed problemem czystego sumienia.

Teraz ci, ktorzy popieraja kare smierci. Oni tez powinni obejrzec ten
program. Spodziewam sie sprzeciwu: moge przeciez twierdzic, ze operacje
wyrostka robaczkowego sa czyms dobrym, ale prosze mi nie pokazywac tego
zabiegu w porze posilku. Ale w przypadku kary smierci nie chodzi
przeciez o operacje, co do ktorej panuje powszechna zgoda. To kwestia
sensu, wartosci ludzkiego zycia, a takze sprawiedliwosci. Nie
opowiadajmy wiec koszalkow-opalkow.

Jesli jestes zwolennikiem kary smierci, musisz zgodzic sie na ogladanie
skazanca, ktory wierzga, miota sie, wyrywa, podryguje, krztusi sie,
oddaje dusze Bogu. Dawniej ludzie byli uczciwsi, kupowali bilety, zeby
patrzec na kazn i cieszyli sie jak szaleni. Takze ty, ktory popierasz
najwyzszy wymiar kary, powinienes tego zasmakowac - jedzac, pijac,
robiac co ci sie podoba, nie mozesz udawac, ze czegos takiego nie ma,
skoro podtrzymujesz, iz jest sluszne.

Ktos powie: "A jesli zona w ciazy, gotowa potem poronic?" I co z tego?
Nowy katechizm dopuszcza mozliwosc ustanowienia przez panstwo kary
smierci. Powiada takze, ze nie mozesz przerywac ciazy, ale tylko, jesli
czynisz to rozmyslnie. Jesli poronisz patrzac, jak ktos kopie powietrze
na szubienicy, nie popelniasz zadnego grzechu.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Wedlug niektorych krytykow, 80 proc. filmow kreci sie wokol smierci. A i
filmow, w ktorych jedna z glownych rol - choc niekoniecznie eksponowana
- jest rola kata, jest dziesiatki. Mamy i "Nie zabijaj" Kieslowskiego,
mielismy "Zycie, milosc, smierc" Leloucha, mielismy amerykanski film
"Piesn kata" i inny o procesie Barbary Graham (moze myle imie), ktora
przeszla do historii swoja riposta straznikowi, ktory udzielal jej
dobrych rad w sprawie oddychania, zeby mniej cierpiala. Odparla: "pan to
wie ze slyszenia, czy z doswiadczenia?". Byl i inny film francuski z
Jeanem Gabinem w roli starego sedziego, ktory na prozno usiluje wydostac
Alaina Delona spod gilotyny, a potem musi sie przygladac jak mu daja
swiezutka koszule, ktorej rytualnie obcinaja kolnierzyk itd. Wokol
gilotyny kreci sie dziesiatek filmow o rewolucji, z <> i
<>. Mielismy i rozstrzelanie Jeanne Moreau w roli Maty Hari
i kilkaset innych podobnych dziel, w tym wiele mitycznych.

Czy wiec trzeba jeszcze na zywca? Coz, filmy sa niepelne, kamera ucieka,
nie widac szczegolow typu krwi tryskajacej z karku, nie slychac owego
pekania kregow. U Kieslowskiego jest scena, gdy kat przygotowujac
zapadnie, wklada do niej mala rynienke wiedzac jakie sa fizjologiczne
reakcje organizmu, ktoremu w ten sposob sie funduje smierc. W
telewizyjnej wersji gdy Jacek zawisa, jest spojrzenie na jego nogawke od
strony zapadni, ale to trwa mniej niz pol sekundy i nic sie nie zauwaza.
Nie ma odpowiednich szczegolow rowniez w filmowej wersji <>, choc w ksiazce Mario Puzo opisuje je w pelnych barwach i
zapachach.

Tak prosze Panstwa. Polecam kontrowersyjny film <>,
bedacy skladanka roznych obrzydliwych elementow. Jest i scena egzekucji
na krzesle elektrycznym nakrecona ponoc dzieki zgodzie pewnego dyrektora
wiezienia. Straznicy nie bawia sie w zadna opaske na oczy. Brodaty
skazaniec patrzy caly czas w kamere, patrzy sie nadal, gdy juz sie nie
patrzy. Przygotowanie jest fachowe, wkladaja mu do nosa strzepki waty,
zeby rozgotowywujacy sie na budyn mozg nie wytrysnal przez nos i nie
zanieczyscil posadzki (to i tak nie pomaga, krew tryska).  Prad wlacza
sie powtornie, cialo znowu zaczyna szalenczo drgac (przypominam, ze
uzywa sie pradu zmiennego, skuteczniejszego i tanszego w produkcji) i
widz moze zobaczyc jak skazaniec dymi uszami.

Film ten zostal mocno skrytykowany, watpi sie w jego autentycznosc, ale
dotad zadna ze stron nie przedstawila obiektywnych dowodow na rzecz
swojej tezy. Ale to nie o to chodzi. Ludzie to kupia. Producenci kaset
video "Y", gdzie mozna zobaczyc i stuprocentowo autentyczne sceny
scinania szabla robia niezla kariere finansowa. Wesole i pouczajace. Ale
nie zgodze sie ze slowami Eco: "jesli jestes zwolennikiem ...
*musisz* zgodzic sie na ogladanie... ". Niczego nie musze, sam bede o
tym decydowal. Popieram moralnie i finansowo mojego Deputowanego, ktory
chce przywrocic gilotyne/krzeslo elektryczne/garrote/pal (niepotrzebne
skreslic) tak jak popieram tego, ktory zajmie sie poprawa kanalizacji.
Ale ogladac tego nie musze, wole ogladac Rambo, i mnie, wolnemu
podatnikowi w wolnym kraju wy moralizujacy pseudo-intelektualisci
mozecie skoczyc! J.K_uk.

________________________________________________________________________


Adam Smiarowski (smiarowski@cua.edu)

                         O HUMANIZMIE HISTORII
                         =====================

                      O konsekwencjach niedomowien

Ludzie nie kloca sie o pryncypia. Ludzie kloca sie o
definicje. I to sobie mozna od czasu do czasu powiedziec bez pardonu.

Co do definicji, to ich definicja mowi o okreslaniu (definiowaniu)
podmiotu, co stanowi odwzorowanie czegos-tam na skonczonym podzbiorze
slow wyciagnietym ze skonczonego i policzalnego zbioru slow wszystkich
jezykow.

I to by sprawe zalatwialo. Gdyby nie to, ze slowa (zlosliwie?)
odwzorowuja sie niejako z powrotem na pojecia, z tym, ze to sa zupelnie
inne pojecia, chocby dlatego, ze zaczete ze slow. W tym kontekscie oto
rozwiazemy dosc stara zagadke piesni recytowanej, ktora zgodnie ze stara
legenda odzwierciedla stan duszy. Wyglada to mianowicie tak, ze stan
duszy *A* wywoluje muzy tworcze, a owe cory Mnemozyny poganiaja dobrych
ludzi do plodzenia poezji. Poezja z kolei wywoluje wtornie stan duszy
*B*. Jak sie ma *A* do *B*? Zapytaj Filipinki.


Ale my nie o tym, a o czym innym. Nam chodzi o to, zeby jezyk
gietki powiedzial wszystko co pomysli glowa, przy czym ma to byc
glowa wlasna, a nie pana mecenasa. Krotko mowiac: gadaj do rzeczy
albo cierp konsekwencje niedopowiedzen i ominiec.

Na Pojezierzu Polczynskim, znanym z poligonow i kiepskiego browaru,
pozostalo nam po przodkach odwieczne piastowsko- dyluwialne jezioro
Drawsko z najwieksza srodladowa wyspa Bielawa. Autochtoni opowiadaja, ze
bedzie mialo 83 m glebokosci, ale nikt ich nie slucha, bo ciezko
uwierzyc, zeby ktory z nich zlazl na sam dol, nie mowiac juz o
posiadaniu wiedzy koniecznej do pomiaru sznurka. To jest oczywisty
przesad, bowiem w miejscowym Drahimiu znajduje sie szkola. Jako dowod
podam fakt, ze jej kierownikiem byl pan Czczyniewicz, posiadacz
gornozaworowej warszawy, motorowera simpson, krowy wysokocielnej i corki
Agnisi, niekoniecznie w tej kolejnosci. Dla oddania czci i
sprawiedliwosci zajmiemy sie Agnisia, reszte inwentarza ruchomego
pozostawiajac w sprawnych rekach kierownika Czczyniewicza.

Przebywanie nad jeziorem pociaga za soba atawistyczny ciag do zarcia,
niestety. Niestetosc wiaze sie z glupowatym konwenansem wymiany
gotowkowej, niestety.

Kiedy wyzarlem resztki z okolicznych namiotow, nie pozostalo mi nic
innego jak zjesc kota kierownika Czczyniewicza, tego kota, ktory nie byl
wymieniony w powyzszym spisie wlasnie dlatego. Kot bestia byl
malostrawny i w ogole swinstwo, choc niby nie wieprzowina. Na dodatek
drapal podczas jedzenia, czego zadna porzadna swinia by nie zrobila.
Poooszeeedl w dol kiszek! I znow siedzialem na pniu i lowilem ryby,
bowiem ktos uczony przekonal mnie, ze zeby zlowic trzeba lowic.

Z tego wszystkiego, tzn. z glodu glownie, zlapalem pare ropuch i
poupychalem po kieszeniach. Nozykiem wycialem skrzetnie siateczke ze
znajomego ganku, zabralem przejezdzajacemu kmieciowi latarke i pewnej
bezksiezycowej nocy w mniejszym jeziorku zwanym Zerdno, z drugiej strony
drogi, naharatalem cale wiadro rakow nieborakow. Nim swit swiat
rozbudzil, mialem i wiazeczke kopru dobrego. Te pasze elegancka
przenegocjowalem na pasze tresciwa z juz wspomniana Agnisia, studentka
(wtedy) roku trzeciego koszalinskiej WSP.

Agnisia poza wakacjami miala takze do dyspozycji pietro nad klasami
szkolnymi, niewysokie raczej, bedzie z pietnascie stopni. Urocza Agnisia
z takaz kolezanka (rowniez WSP) skonsumowaly raki i zrobila sie
sytuacja, zwlaszcza ze ja rakow ani dudu, no a rak pomaga. Siedzimy,
panienki podszczypuja czerwonych nieboszczykow, a ja skwapliwie cpam
ziemniaki plus fasolka, z nieznaczna omasta. Zaczynaja sie przygaduszki
- a ja cpam ziemniaki. Juz po rakach, jeno czerwone wysyski, a ja
jeszcze spokojnie resztki fasolki. I nic. Fasolka nie rak, dziewczyna
nie ludzie.

Wreszcie Agnisia mowi do mnie tak:


- Jak mnie wniesiesz na pieterko, to dostaniesz skrzynke piwa.

Bo Agnisia miala fuche na wakacjach w miejscowej spoldzielni.

Policzylem schody, odjalem rownowartosc kaloryczna fasolki skrzyzowanej
z piwem i bilans energetyczny wyszedl mi na korzysc. Poczekalem na
skrzynke, sprobowalismy wspolnie fuzla polczynskiego, tfu! Agnisia byla
przyzwyczajona i dobrze jej to robilo. Mi tez, gdyby nie <>. Coz, zanioslem Agnisie schodow pietnascie plus ganek i prog
panienskiego pokoiku, gdzie sie umowa konczyla. Wrocilem na dol z ulga,
bo choc duza nie byla, znaczy ta Agnisia, ale po wsiowemu zbita.

I od tamtej pory Agnisia ze mna nie rozmawiala. I ani ja
widzialem od tamtych wakacji.

Byla w tym jotka niedopowiedzenia, byla i jotka pominiecia. Ale
konsekwencje ja sam wypilem i czasami cierpie.

________________________________________________________________________


Tomasz Sendyka (sendyka@pdfvax.lrsm.upenn.edu)

                            LIST DO REDAKCJI
                            ================


Szanowna Redakcjo,

Ciesze sie przeogromnie, ze <> zyja i maja sie dobrze wbrew
zapowiedziom konca.  Musze powiedziec, ze w moim odczuciu staja sie
coraz lepszym czasopismem, i troche ciezej sie zebrac do napisania do
was czegos, bo to juz nie te czasy, ze travellog z podrozy do Polski
wystarczy :-).

W tym liscie chcialem nawiazac do artykulu Zenobiego Cyrusa "Za plecami
Proroka", ale nie tylko. Nie chce z artykulem polemizowac, zwlaszcza ze
druga jego czesc jeszcze sie nie ukazala, nie mam zamiaru "bronic"
Islamu ani atakowac zadnej innej religii a raczej chcialbym sprobowac
spojrzec troche ogolniej na te sprawy. Chcialbym sie podzielic kilkoma
refleksjami, do ktorych zacheca autor arykulu. "Ale moze jakis czytelnik
zechce to przeczytac i zadac sobie pare pytan dotyczacych kultury
duchowej, laicyzmu, czy tolerancji w ogole."

Zaczne od drobnej dygresji - w numerze 119 <> w artykule
Wiktora Marka "Mao przez sluchawki stetoskopu" znalazlem takie oto
zdanie: "Od 1931 r. kiedy Japonia najechala Chiny rozpoczynajac w ten
sposob serie wojen ktore doprowadzily do Drugiej Wojny Swiatowej, Chiny
byly w stanie wojny."  Patrzac na to z "naszego" punktu widzenia jest to
nonsens, bo przeciez do Drugiej Wojny Swiatowej doprowadzilo duzo
roznych czynnikow ale na pewno *nie* jakies wojny gdzies na Koncu Swiata.
No wlasnie?  Jak bylo *naprawde*?  Oczywiscie my wiemy, ze tak jak my
wiemy, w Azji wiedza tez, ale inaczej. Jacys intelektualisci moze znajda
jakis kompromis i powiaza jedno z drugim, bo jak nie, to o takie zdanie
gotowa wybuchnac nowa wojna polsko-chinska.

I chce tu zadac pytanie: Czy w ogole jest cos takiego jak "naprawde",
czy jest tylko jakas umowa, i jest tylko to, w co wierzymy i tyle. Czy
mozna jakby to "tak jest naprawde" wyjac nagle z naszego postrzegania
swiata, moze po prostu nie ma "naprawde" i nie ma "obiektywnej
rzeczywistosci".  (Zagorzalych fizykow-realistow zapraszam do myslenia
nad teoria wzglednosci i mechanika kwantowa, a badaczy i rozpamietywaczy
przeszlosci do "Wyznan" Swietego Augustyna, gdzie tlumaczy ze przeszlosc
jako taka nie istnieje). I zakladajac, ze moze nie ma czegos takiego jak
"naprawde" okazuje sie, ze nie ma sie o co bic.

Piec lat temu w Salt Lake City odwiedzilem kompleks Mormonow i nie
bardzo mi sie wydawalo realne, ze ludzie potrafia wierzyc w takie
glupoty jakie oni mi tam wciskali, przeciez ja wiedzialem jak jest
*naprawde*.  Nawet mialem cos kiedys o tym napisac do <>, ale
jeden z redaktorow powiedzial mi, ze co by to nie bylo, jest to
*religia*, basta. Kilka lat po wycieczce do Salt Lake City wpuscilem do
domu Mormonskich misjonarzy i zamiast im tlumaczyc *jak jest naprawde*,
posluchalem, co maja do powiedzenia. Oni wierza, ze Jezus Chrystus po
zmartwychstaniu przemaszerowal do Ameryki i ukazal sie ludziom, ktorzy
tam zyli i czekali na niego, a wyruszyli przed laty z terenow Fenicji.
I powstrzymawszy pierwszy odruch usmiechu nagle zrozumialem, ze przeciez
skoro jako katolicy wierzymy w zmartwychstanie Chrystusa, to dla goscia,
ktory zmartwychwstal, przekroczenie Atlantyku nie powinno stanowic
wiekszego problemu, zwlaszcza skoro za zycia juz lazil po wodzie.

A teraz wracam do Islamu. To, co znalazlem w artykule "Za plecami
Proroka" to wlasnie historyczny opis akcji.  Mozna sobie tez
historycznie opisac jak to jakis ciesla mial syna gdzies w Palestynie,
jak potem syn podrosl, lazil po wioskach i rozne rzeczy gadal, lazil za
nim taki ze zwojem papirusu i notowal piate przez dziesiate, potem
jakies rozruchy, czlowieka skazano na smierc, okolo trzysta lat potem
zebralo sie w Nicei towarzystwo i ustalilo, ze to, to i to, ze sie
publikuje to to i to, a reszta w apokryfy, ze wierzymy w to a nie w to i
tak dalej. A potem mozna spisac nasza historie opisujac wojny krzyzowe,
nawracanie pogan (Krzyzacy), pogrom reformatorow (rzez Hugonotow,
spalenie Jana Husa), Inkwizycje i tak dalej i tak dalej i zauwazyc, ze
wyskoki wyznawcow Islamu moga byc przy caloksztalcie naszego negatywnego
dorobku po prostu zaniedbywalne. A obecna sytuacja z Irlandii Polnocnej
z punktu widzenia muzulmanow jest chyba idiotyczna i niezrozumiala, a w
koncu dzieje sie to w sercu Wspolnoty Europejskiej, ktora w jakis tam
sposob uzurpuje sobie prawo bycia wiodaca sila wspolczesnej cywilizacji
i mysli humanitarnej.

Podobnie mozna sobie opisac praktycznie kazda religie, tylko na ile taki
opis jest "prawdziwy", na ile "tak jest", "tak bylo" a na ile po prostu
tak my uwazamy. Do opisu historycznego chcialbym dorzucic, ze Muzulmanie
uznaja Jezusa Chrystusa zrodzonego z Dziewicy jako Proroka i wymawiaja
"may peace be upon him" ilekroc wymawiaja jego imie. Sa nie tyle
"wyznawcami Allacha", ale wyznawcami *Jednego Boga*, ktorego nazywaja
Allach. Allach, to nie jakis tam ich bog, tylko po prostu ich slowo
oznaczajace Boga. Mahomet (podobnie jak Jezus) jest Prorokiem, tyle ze
juz ostatnim. Jezus dostal od Boga (Allacha) Nowy Testament, a Mahomet
dostal Koran. Na marginesie dodam, ze Mormoni wierza w swojego proroka
Josepha Smitha, ktory dostal Ksiege Mormona, znaczy sie sam ja sobie
wykopal, po tym jak Moroni (syn Mormona) ukazal mu sie jako aniol i
pokazal gdzie dlubac. Joseph Smith powiedzial miedzy innymi ludziom,
zeby *nie pic* (dziewietnastowieczna Ameryka) podobnie jak ktos
wczesniej w cieplym srodziemnomorskim klimacie powiedzial ludziom, zeby
nie jesc swin. Historia i "rzeczywistosc" zalezy tak strasznie od punktu
widzenia, ze mozna sobie dac spokoj z zastanawianiem sie "jak bylo
*naprawde*", a wowczas okazuje sie, ze sie nie ma o co klocic, bic i
wkladac dynamit do samochodow.

Skoro Islam przetrwal juz te okolo tysiac czterysta lat, to *cos w tym
musi byc*, podobnie jak *cos* musi byc w Chrzescijanstwie, a w
szczegolnosci w Kosciele Katolickim, ktory przetrwal prawie dwa tysiace,
Buddyzmie, ktory przetrwal dwa i pol, czy wierze Mormonow, ktora
przetrwala swoja pierwsza setke i dynamicznie sie rozwija. Z kolei w
komunizmie, faszyzmie czy innych podobnych ruchach na przestrzeni
dziejow chyba nic nie bylo.

Patrzac na wyskoki fanatycznych ekstremistow z roznych religii mozna sie
do tych religii (w tym wlasnej) bardzo zniechecic. Ale w kazdej religii
sa i rzeczy boskie i rzeczy ludzkie, a gdzie sa rzeczy ludzkie tam
zawsze bedzie smrod. A we wszystkich religiach sa zawarte te same
wartosci - milosc do blizniego, uczciwosc, wartosc i stabilnosc rodziny
i tak dalej i tak dalej. Wszystko to samo, to samo przeslanie, te same
wartosci, ten sam "duch". I ja osobiscie rozumiem zdanie Andre Malraux,
ze wiek XXI bedzie wiekiem ducha albo go w ogole nie bedzie, jako
wskazowke do koncentrowania sie na tym co wspolne, na wspolnym "duchu" a
nie koncentrowanie sie na roznicach, w tym co w roznych Swietych
Ksiegach jest napisane, albo na tym co sie juz stalo i nigdy sie nie
odstanie. Kazda religia jest jakas droga, ale droga sie idzie patrzac
wprost, a nie koncentruje na tym, zeby nie wjechac w kraweznik. A
wszystkie drogi - niezaleznie od tego jak rozne i dziwne -  gdzies tam
sobie prowadza i w koncu nawet nie jest tak wazne, konkretnie gdzie, bo
i tak zawsze jest tylko *tu i teraz*, i jutro tez bedzie *teraz* przez
caly dzien tak samo jak i dzis.

A na niesympatyczne wybryki roznego rodzaju fundamentalistow jest w
zasadzie tylko jedna rada, stara jak swiat: "dobrem zwyciezaj zlo".
Moze mi sie to nie podobac, ale nie mam na to wplywu, przemoc rodzi
przemoc. Czy to wypowiada Swiety Pawel, czy nasz rodzimy swiety Jerzy
Popieluszko, to sedno tego pozostaje to samo i cokolwiek czynimy wobec
naszych "mlodszych braci w wierze" i jakkolwiek ich osadzamy, trzeba o
tym pamietac. A co sie dzieje gdy przemoc tlumi sie przemoca, to
pokazuje co chwile toczaca sie kolem historia i niestety chyba niebawem
zobaczymy to chocby na przykladzie rozwijajacych sie wypadkow w
Algierii.

________________________________________________________________________


Z cyklu: Oskarzenia i Kalumnie

Janusz Mika (mika@ph.und.ac.za)

                     WIADOMOSCI Z BUSZU CIAG DALSZY
                     ==============================


Przyjaciel moj i ja mamy stale watpliwosci, czy to, co
piszemy, podoba sie naszym Czytelnikom i Redaktorom. Co do Czytelnikow,
to nic nam na ten temat nie wiadomo. Czytelnik, jak sama nazwa wskazuje,
czyta, ale zwykle nic nie pisze, i bardzo trudno jest odgadywac jego
mysli. Co do Redaktorow, to Naczelny dal nam ostatnio do zrozumienia, ze
w naszej pisaninie zbyt kurczowo trzymamy sie tematow zwiazanych ze
srodowiskiem emigracyjnym kraju, w ktorym mieszkamy.

Przyczyna tego jest bardzo prosta, wszystkiemu winien jest busz, w
ktorym mieszkamy, a wlasciwie jego oddalenie od szerokiego swiata i od
Polski, w kilometrach i w dolarach. Nasz wspolny przyjaciel mieszkajacy
w Szwajcarii jest, na przyklad, czlonkiem nieformalnego klubu
teatralnego, ktory nikogo nie reprezentuje i nie spelnia zadnej
dziejowej misji, ale pare razy w roku urzadza spotkania z czolowymi
aktorami polskimi, on sam czesto bywa w Polsce i wciaz styka sie z
rozmaitymi przybyszami z Polski, ktorzy przyjezdzaja do Szwajcarii lub
sa w niej przejazdem. Jemu nie jest potrzebna zadna oficjalna
organizacja polonijna, wystarczaja mu kontakty z gronem przyjaciol i
blizszych znajomych.

Przyjaciel moj i ja jestesmy w zupelnie innej sytuacji. Wprawdzie
miasto, w ktorym mieszkamy jest dosc duze, ale Polakow zyje w nim
najwyzej kilkuset, tak ze wybor jest mocno ograniczony. Od czasu
do czasu ktos przyjezdza z Polski w odwiedziny do rodziny, a raz na
pare lat zjawia sie polski artysta. Coz wiec ma zrobic czlowiek,
ktory czuje nieprzeparta chec porozmawiania z kimkolwiek po
polsku? Zapisuje sie do Stowarzyszenia Polskiego w nadziei, ze
stanie sie ono dla niego mala wysepka polskosci, a potem cierpi
z tego powodu, ze to Stowarzyszenie, a w szczegolnosci jego wladze,
zajmuja sie glownie podtrzymywaniem opinii, ktora glosi, ze najbardziej
swarliwym narodem na swiecie sa Polacy.

Zaproponowal nam tez Redaktor napisanie czegos ciekawego o kraju, w
ktorym mieszkamy. Istotnie, ostatni rok obfitowal w wydarzenia, o
ktorych mowil i pisal caly swiat. Dawny ustroj oparty na dyskryminacji
rasowej w pare lat przeksztalcil sie na drodze pokojowej w ustroj
demokratyczny. Mielismy nieslychane szczescie, ze nie doszlo do wojny
domowej w pelnej skali, choc przeciwnicy polityczni wciaz morduja sie
wzajemnie. To szczescie zawdzieczamy zapewne Zwiazkowi Radzieckiemu,
ktory zrobil nam te przysluge przez to, ze w pore znikl z mapy swiata.
Ale o tym wszystkim Czytelnicy Spojrzen dobrze wiedza z prasy, radia i
telewizji i malo jest to prawdopodobne, aby tacy dyletanci polityczni,
jak moj przyjaciel i ja, mieli cos naprawde ciekawego do dodania.

Trwa na lamach prasy dyskusja na temat Polski. Dyskutantow dreczy
pytanie, jaka ona naprawde jest. Pewnie jest taka, jaka chcemy ja
widziec. Niedawno zjawil sie u nas mlody czlowiek, juz pare lat po
studiach (wyzszych) i stwierdzil, ze w Polsce jest nedza, wszyscy z
malymi wyjatkami sa biedni, a calemu zlu winni sa komunisci, ktorzy
rzadza i robia wszystko, co w ich mocy, aby powstrzymac rozwoj
kapitalizmu, a nastepnie wprowadzic w Polsce znow socjalizm czy tez
komunizm (teraz to chyba wszystko jedno, choc gdy bylismy z przyjacielem
mlodzi, byly to, wedlug owczesnych teoretykow, dwie calkiem rozne
formacje spoleczno-ekonomiczne). Zadziwiajaca jest u Polakow umiejetnosc
upraszczania skomplikowanych problemow politycznych. Za czasow
Mazowieckiego wszystkiemu byli winni Zydzi, z ktorych, nie liczac
Syryjczyka, skladal sie owczesny rzad. Teraz sa to komunisci, ciekawe,
kto nastepny w kolejce do niszczenia naszego nieszczesnego kraju.

Zdaniem mlodego eksperta z Polski  wybory prezydenckie to sprawa
przesadzona, nie ma bowiem zadnych kandydatow, ktorzy mogliby zagrozic
temu, co to nie chce, ale musi. Czy Panstwa to nie dziwi? W Polsce
prezydent nie musi miec wyksztalcenia, czy tez poslugiwac sie poprawna
polszczyzna, moze miec rodzine, ktora swoim zachowaniem kazdego polityka
w kraju o tradycjach demokratycznych zmusilaby do dymisji po paru
tygodniach urzedowania, dlaczego wiec wsrod prawie 40 milionow ludzi
mieszkajacych w Polsce nie mozna znalezc kandydatow na ten urzad, ktorzy
mieliby szanse wygrania? Dla nas jest to zagadka, ktorej w zaden sposob
nie mozemy rozwiazac.

                                                                     JAM
________________________________________________________________________

Redakcja "Spojrzen":spojrz@k-vector.chem.washington.edu, oraz
                    spojrz@info.unicaen.fr

Serwery WWW:
http://k-vector.chem.washington.edu/~spojrz,
http://www.info.unicaen.fr/~spojrz

Adresy redaktorow:  krzystek@k-vector.chem.washington.edu (Jurek Krzystek)
                    karczma@info.unicaen.fr (Jurek Karczmarczuk)

Stale wspolpracuja: mickey@ruby.poz.edu.pl (Michal Babilas)
                    bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz)

Copyright (C) by Jurek Karczmarczuk (1995). Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.

Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP z adresu:
k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153. Tamze wersja
PostScriptowa "Spojrzen".
_____________________________koniec numeru 121_________________________