______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________

    Piatek, 17.03.1995          ISSN 1067-4020             nr 120
_______________________________________________________________________

W numerze:

      Eryk Mistewicz - Tylko dla zdrowych
        Zenobi Cyrus - Za plecami Proroka cz. I
   Jacek Arkuszewski - Rejs po Sadzawce
    Orson Scott Card - Jak umieraja firmy software'owe
     Adam Smiarowski - O Humanizmie Historii
    Krzysztof Wilski - List od Czytelnika

_______________________________________________________________________

<>, 5.02.95. Wpisal J.K_uk

Eryk Mistewicz

                           TYLKO DLA ZDROWYCH
                           ==================


- Nawet wyjatkowo odporni psychicznie przestaja juz wytrzymywac -
przekonuje Slawomir Besowski, rzecznik praw osob niepelnosprawnych.
Liczba samobojstw wsrod niepelnosprawnych zaczyna niepokojaco rosnac:
mlody czlowiek, ktory ulegl wypadkowi samochodowemu, popelnil
samobojstwo, gdyz nie potrafil zyc w nieprzyjaznym srodowisku zdrowych.
- Nie chcemy laski, ale prawa. Jak wszyscy placimy podatki. Protestujemy
przeciw dyskryminacji - twierdzili manifestujacy na wroclawskim Rynku
Glownym.

Na calym swiecie statystyki sa podobne, w Polsce jednak ludzi
niepelnosprawnych na ulicach nie widac. Bariery architektoniczne,
psychologiczne, finansowe i spoleczne zatrzymuja w domach wiekszosc z
ponad 14 proc. spoleczenstwa. Kilkumilionowa armia niepelnosprawnych
stale sie powieksza, co piata rodzina ma juz w swym skladzie taka osobe.
W 2010 r. bedzie w Polsce zylo prawie 6 mln inwalidow (w tej chwili jest
ich ponad 4.5 mln). W gronie znajomych i bliskich kazdego z nas powinno
wiec byc - statystycznie rzecz ujmujac - kilkoro niepelnosprawnych.

Tymczasem badania Instytutu Filozofii i Socjologii PAN dowodza, ze
prawie polowa Polakow nie tylko nie utrzymuje kontaktow chocby z jednym
inwalida, ale nawet nikogo takiego nie zna. - Spolecznosc odgradzajaca
sie od ludzi niepelnosprawnych sama jest uposledzona - twierdza
socjologowie.

Tylko u co dwudziestej osoby inwalidztwo orzekane jest w zwiazku z
wypadkiem czy choroba zawodowa. Najczestsza przyczyna kwalifikowania
ludzi do grupy "sprawnych inaczej" sa choroby cywilizacyjne: schorzenia
ukladu krazenia, ukladu nerwowego, nowotwory, zatrucia. Najbardziej
zagrozone jest wojewodztwo krakowskie, gdzie juz dzis na tysiac osob
przypada 160 niepelnosprawnych. Nie lepiej jest na Gornym Slasku -
rowniez ze wzgledu na znieksztalcenia kodu genetycznego, wynikajace z
degradacji srodowiska.

          Kazdego roku obwodowe komisje lekarskie w calym kraju
       wydaja niemal milion orzeczen stwierdzajacych inwalidztwo.

Nie wiadomo, ilu chorych cierpi z powodu paralizu systemu opieki
zdrowotnej: wydluzajacego sie w nieskonczonosc oczekiwania na gorsety,
pasy, obuwie, kule. Na proteze konczyny dolnej czeka sie dzis w Polsce
nawet pol roku.

- Przeszkody pietrza sie przed niepelnosprawnym na kazdym kroku, nie
dziwie sie wiec, ze niektorzy nie sa w stanie tego wytrzymac - twierdzi
Krystyna Koscielecka z Krajowego Komitetu Pomocy Dzieciom
Niepelnosprawnym Ruchowo.

"Narodzie, bez nas nie wpuszcza Ciebie do Europy" - pod tym haslem
manifestowali nie tak dawno ojcowie dzieci niepelnosprawnych.
Przekonywali, ze juz od najmlodszych lat sa one separowane. Wlasciwie
nie istnieja w naszym kraju przedszkola integracyjne, gdzie dzieci
zdrowe moglyby poznac rowiesnikow dotknietych kalectwem fizycznym lub
umyslowym. - Czesto za to spotykamy niefachowe wychowawczynie - dodaje
Krystyna Koscielecka.

Poniewaz bariery architektoniczne utrudniaja lub uniemozliwiaja
niepelnosprawnym uczniom dostep do normalnych szkol, najczesciej zwalnia
sie ich z obowiazku nauki: w ten sposob postapiono z osmioma tysiacami
dzieci, w tym dwoma tysiacami glebiej uposledzonych. Dyrekcja jednej ze
szkol posunela sie nawet do sfalszowania oswiadczenia matki, iz ta
zrzeka sie wysylania dziecka do szkoly ze wzgledu na to, ze "nie rokuje
i opoznia postepy klasy w nauce". - Rodzice wciaz zglaszaja dezaprobate
z powodu uczeszczania ich dzieci do klasy "wspolnie z kaleka". To
konsekwencja spolecznej separacji niepelnosprawnych przez
dziesieciolecia - twierdzi Andrzej Brylski z Towarzystwa Walki z
Kalectwem.

Przygotowana przez Biuro Studiow i Analiz Senatu RP ekspertyza pelna
jest przykladow resortowych wytycznych i zalecen, ktore ugruntowuja
nawyki myslenia faktycznie dyskryminujace niepelnosprawnych, chocby ten,
iz "nauczycielem nie powinna byc osoba o widocznym kalectwie".

             W Polsce zaledwie 10-12 proc. dzieci "sprawnych
              inaczej" uczy sie w systemie integracyjnym.

Tylko one maja szanse przekonac rowiesnikow, ze sa - zgodnie z nazwa
jednego z programow telewizyjnych poswieconych niepelnosprawnym - "Tacy
sami".


- Zdobycie wyksztalcenia czesto nie jest mozliwe jedynie z powodu barier
architektonicznych - twierdzi Krystyna Koscielecka. - Do tej pory
funkcjonuje przepis, iz nalezy przedstawic zaswiadczenie lekarskie o
stanie fizycznej sprawnosci i na tej podstawie rektor szkoly wyzszej ma
decydowac o przyjeciu kandydata na uczelnie nie baczac na zasob jego
wiedzy.

Wydany przez Polskie Towarzystwo Walki z Kalectwem przewodnik po
teatrach, kinach i sklepach stolicy wciaz ostrzega: "muzeum nie jest
przygotowane do przyjmowania grup osob uposledzonych psychicznie"; "nie
mozemy wyjmowac eksponatow z gablot na zyczenie osob niewidomych",
niektore muzea zas zapraszaja inwalidow wtedy, gdy sa...  "zamkniete
dla zwiedzajacych".

Inwalidzi - przez lata separowani od "zdrowego spoleczenstwa", czesto
niewyksztalceni, w ponad 87 proc. wczesniej pracujacy zawodowo - sa
zwykle pierwszymi ofiarami bezrobocia. Ponad polowa etatow w
spoldzielniach inwalidzkich i zakladach pracy chronionej ulegla
likwidacji. Wedlug niektorych ocen srodowiska niepelnosprawnych, od
czasu rozpoczecia "rewolucji zdrowych, pieknych i bogatych" stracilo
prace ponad 700 tys. ich kolegow. Tymczasem niemal polowa, bo ponad 47
proc. niepelnosprawnych, znajduje sie dzis w okresie najwiekszych
mozliwosci zawodowych i tworczych (20 - 60 lat), jednak *zaledwie co
trzeci z nich moze byc uznany za "zawodowo czynnego"*. 70 proc. nie ma
bowiem wyksztalcenia, zas tylko 3 proc. udalo sie skonczyc studia
wyzsze.

Gwarancje socjalne dla inwalidow likwidowane sa z cala bezwzglednoscia,
zas nowe mechanizmy, ktore mialy poprawic sytuacje niepelnosprawnych w
kraju wolnego rynku, nie zadzialaly.

         W ciagu trzech ostatnich lat niepelnosprawnym odebrano
                        az 28 roznych uprawnien.

Przestano dofinansowac zakupy samochodow, zlikwidowano ulgi celne i
ubezpieczeniowe, obciazono za to pelna odplatnoscia za leki i pobyt w
sanatoriach. Niepelnosprawni przyznaja, ze wlasciwie tylko jedna ustawa
ich nie dyskryminuje: ta o podatku dochodowym, ktory placa podobnie jak
inni, finansujac w ten sposob wiele niedostepnych dla nich dziedzin
zycia.

Ustawa o zatrudnieniu i rehabilitacji zawodowej inwalidow nalozyla na
kazdego przedsiebiorce zatrudniajacego ponad 50 pracownikow - jesli nie
ma wsrod nich co najmniej 6 proc. inwalidow - obowiazek wnoszenia oplat
na Panstwowy Fundusz Rehabilitacji Osob Niepelnosprawnych. Oplaty mialu
sluzyc tworzeniu miejsc pracy dla inwalidow i wspomaganiu tego
srodowiska.

- Bezsensownymi przepisami skrzywdzono inwalidow chcacych samodzielnie
tworzyc stanowiska pracy. Te tworzone dla nich przez ludzi zdrowych,
zyskujacych z tego tytulu znaczne ulgi, powstaja czesto w
pomieszczeniach bez swiatla dziennego, w piwnicy ze stromymi schodami -
mowi Krystyna Sienkiewicz, byla wiceminister zdrowia.

Panstwowy Fundusz Rehabilitacji Osob Niepelnosprawnych nie potrafil
sensownie zagospodarowac otrzymanych pieniedzy. Najpierw pozyczyl 700
mld starych zlotych budzetowi, a za 600 mld zl zakupil obligacje skarbu
panstwa. Rok pozniej minister finansow chcial pozyczyc z kasy funduszu
az 2 bln starych zlotych. Rada funduszu zaczela wiec wydawac pieniadze
na prawo i lewo - udzielajac nieoprocentowanych kredytow, ktore mogly
wyniesc 120 mln starych zlotych i w dodatku byly w polowie umarzane. Ta
"premia dla aktywnych" pochlonela 1.3 bln starych zlotych, okazujac sie
jedynie premia dla szybkich i zaradnych. Wobec naplywu zgloszen -
przekraczajacego mozliwosci ich rozpatrzenia - wstrzymano wyplaty.

Jeszcze niedawno w projekcie zmian w ustawie o zatrudnianiu i
rehabilitacji niepelnosprawnych zapisano "przywracanie niepelnosprawnych
spoleczenstwu" oraz "ksztaltowanie ich postaw i zachowan".
Niepelnosprawni poczuli sie jak przestepcy kierowani na resocjalizacje.
- Nie chodzi o zapisy na papierze, ale o to, by ta grupa zrownala swe
szanse z ludzmi zdrowymi - twierdzi Slawomir Besowski. Podczas coraz
czestszych demonstracji niepelnosprawnych pojawia sie haslo: "Nie chcemy
zyc w gettach". Mimo, ze zgodnie ze statystykami juz dzis

            prawie co osmy Polak jest osoba niepelnosprawna,


w publicznych debatach problemy tej grupy ograniczane sa do kwestii
barier architektonicznych. Zdaniem czlonkow Krajowej Rady Osob
Niepelnosprawnych, schodki na ulicy biora sie ze schodkow w naszej
swiadomosci, z braku pamieci o ludziach, ktorym utrudniaja one zycie.

- Po opuszczeniu szpitala nie wychodzilam z mieszkania, mimo iz w
budynku jest winda. Przez osiem lat nie moglam sforsowac czterech stopni
mojego bloku. Nikt nie mogl mi pomoc - mowi Halina S., mieszkanka
Zoliborza.

Bariery architektoniczne uniemozliwiaja dostep do innych ludzi,
instytucji, szkol, przedszkoli, sklepow, kin i teatrow, miejsc pracy i
wypoczynku. Polskie miasta, w ktorych nawet ludzie zdrowi potykaja sie o
wyszczerbione chodniki, dla niewidomych sa dzungla. Zawsze moga oni
trafic na niespodziewanie pojawiajace sie schody, slupy reklamowe
wystajace ze srodka chodnika znaki drogowe, powieszone bez wyobrazni
skrzynki pocztowe i niezabezpieczone wykopy.

Na likwidacje barier architektonicznych w calej Polsce potrzeba dzis co
najmniej 17 bln starych zlotych. Inaczej mierzy sie spoleczna bariere
dzielaca zdrowych i chorych. Wedlug badan opinii publicznej, osoby
niepelnosprawne zajmuja nizsze miejsce w spolecznej hierarchii.
Jednoczesnie z badan PAN wynika, ze zaledwie 10 proc. respondentow
zwraca uwage na potrzebe ich integracji z ludzmi zdrowymi.

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Artykulowi napisanemu we wspolpracy z Melania Stohnij towarzyszy kilka
dodatkowych notatek, m. in. o bardzo powaznym traktowaniu osob kalekich
przez prawodawstwo w Szwecji.

Ale takze w moim prowincjonalnym francuskim miescie, niezbyt
nowoczesnym, mam i piszczace sygnaly na przejsciach ulicznych i
podnosniki dla wozkow na dworcu. I na moim uniwersytecie spotyka sie
studentow na wozkach. Jakos ta Europa powoli idzie do przodu, choc -
przynajmniej we Francji - czesto po prostu brakuje na to pieniedzy.

W Polsce sa rzeczywiscie potworne zaniedbania i zaciecia psychiczne w
spoleczenstwie, o ktorych moglbym znacznie wiecej powiedziec, gdyz mamy
bliskich przyjaciol, ktorzy maja uposledzone dzieci.

W dziedzinie, ktora jak prawie zadna inna eksponuje na codzien istote
czlowieczenstwa, polski Kosciol robi bardzo niewiele, a gdzieniegdzie
nawet utrudnia integracje osob niepelnosprawnych z reszta swiata. Nasi
przyjaciele mogliby ujac to samo nieco drastyczniej. Ale ten Kosciol
jest taki jak i cywilne spoleczenstwo...

Jakis czas temu podlaczylem sie do jednej z licznych, podobnych do
siebie jak krople wody, list dyskusyjnych Internetu, na ktorej bylo
sporo polskiej mlodziezy. Ciekawe to bylo. (Byli i tacy, ktorzy gromko
chwalili Pinocheta za to, ze wykonczyl tych komuchow wraz z tymi
kubanskimi wojskami sciagnietymi przez Allende w celu opanowania Ameryki
Poludniowej, ale to juz jest inna historia.) Byli tacy ktorzy
odzegnywali sie od "pseudoliberalnej", niemoralnej Europy, gdzie zadne
prawdziwe wartosci humanistyczne nie sa w modzie, a religia to juz
kompletne dno. Mlody dyskutant opisywal jak w jednym kosciele katolickim
we Francji ksiadz zaprosil na ambone jakas paniusie, zeby ta ze swoim
psem kazanie wyglosila. Zaniepokoilem sie nieco, troche dlatego, ze we
francuskich kosciolach raczej nie ma ambon. Napisalem posting
stwierdzajacy, ze religia tutaj jednak zyje, ze Kosciol jest odbierany
bardziej jako spolecznosc niz jako hierarchia sluzbowa i ze zdarzylo mi
sie widziec nabozenstwa, w ktorych czynnie uczestniczyly kalekie dzieci,
nawet dzieci z zespolem Downa, ktorym pozwolono wziac do reki i
przeniesc przedmioty liturgiczne, a nawet monstrancje. Opowiedziano mi
przy okazji, ze gdy kiedys wzruszony chlopak z trisomia upuscil naczynie
z Komunia, ksiadz go tylko poglaskal i powiedzial potem, ze takie
zetkniecie hostii z ziemia mozna porownac do ucalowania ziemi przez
papieza.

Odpowiedz mlodzienca poparta drugim glosem z tej listy byla zgrubsza
taka: w Polsce wiara katolicka jest sprawa powazna, wiec nigdy nie
pozwoli sie, aby jakis mongol dopuscil sie swietokradczego
zbezczeszczenia, zbrudzenia, profanacji hostii, tak jak nie pozwala sie
umyslowo chorym prowadzic samolotu. I ze to jeszcze raz dowodzi jak
zepsute jest spoleczenstwo na Zachodzie.

(Dyskusje - profanacja, czy nie profanacja, rozstrzygnal dosc
jednoznacznie na niekorzysc mlodzienca zapytany przez innego uczestnika
listy pewien ksiadz, osoba znana przynajmniej z nazwiska wielu wloczegom
Internetowym, ale to juz inna historia.)

Potem wypisalem sie z tej listy, ale niesmak zostal. Ta lista nie byla
pewnie statystycznie reprezentacyjna probka niczego. Ale tacy
"aktywisci" nadawali jej ton. I jezeli tacy beda za pare lat decydowac o
tkance socjalnej w Polsce, to moga nas gdzieniegdzie nie polubic...
Jurek K_uk.

________________________________________________________________________

Zenobi Cyrus (cyrus@ccr.jussieu.fr)

                        ZA PLECAMI PROROKA CZ. I
                        ========================

                              Wprowadzenie
                              ------------

Ten felieton zaczynalem z piec razy. Balem sie, ze popadne w nadmierny,
nieznosny dydaktyzm (co i tak nastapilo, mimo zmian). Ale zaczalem to w
dniu, gdy GIA wziela na siebie odpowiedzialnosc za bestialskie
zamordowanie czterech duchownych, Bialych Ojcow w Kabylii, jako odwet za
smierc terrorystow, ktorzy w Boze Narodzenie porwali w Algierze
francuski samolot. Jeden terrorysta rowna sie jednemu misjonarzowi.
Prawidlowa algebra dla zwolennikow tezy, ze ludzie sa rowni.
Przedstawiciele <> oswiadczyli, ze zabiora sie
do fizycznego zniszczenia wszystkich krzyzowcow w Algierii. Ale
samochod-pulapka w Algierze zabil oczywiscie muzulmanow.

Kiedys Andre Malraux wypowiedzial cos zblizonego do tezy, ze wiek XXI
bedzie wiekiem ducha, albo zadnym. To powiedzenie bylo zreszta
powtarzane i przekrecane wiele razy. Nielatwo to pojac, ale chyba
chodzilo o to, ze wiek zmaterializowanej do cna cywilizacji zachodniej
sie konczy, i prady spirytualne juz nasilajace sie od pewnego czasu
stana sie wykladnia nadchodzacego milenium. Czy to prawda? Zyje w tej
cywilizacji i patrze z boku na rozwijajace sie sekty, lacznie z takimi
jak oslawiona sekta Swiatyni Slonecznej, czytam o szybkim budzeniu sie
pradow religijnych w Chinach, o fenomenalnym ozywieniu prawoslawia w
Rosji, a czasami i tutaj wraca sie do wiary, zdarza sie, ze w malych
katolickich komunach, gdzie ksiadz przyjezdza rzadko, albo wcale,
wierzacy sami organizuja sobie uproszczone nabozenstwa w stylu dawnych
protestantow. Ekumeniczne zgrupowanie mlodziezy europejskiej <> w
Paryzu cieszy sie olbrzymia popularnoscia, w tym roku bylo ich ponad sto
tysiecy. Gdy Taslima Nasreen dostala nagrode za swoja ksiazke <>
(Wstyd), odezwaly sie oburzone glosy, ze docenia sie wprawdzie jej walke
z fundamentalistami islamskimi i potepia sie ich nagonke na nia, ale
<>, ktora opisuje oplakane losy rodziny hindi przesladowanej
przez muzulmanow nie jest az tak bardzo odlegla od dziel
fundamentalistow hinduistycznych!

Wreszcie, widze co sie dzieje z Islamem i temu wlasnie poswiecony jest
ten artykul. Dlaczego uwazam, ze moze to zainteresowac i innych? Po
pierwsze ze wzgledu na znaczenie polityczne i spoleczne Islamu, ktory
jest juz wszedzie. We Francji jeszcze tylko nie ma ich w rzadzie, ale
jest ich pelno na uniwersytetach, w adwokaturze i sadownictwie, w
dyrekcjach duzych firm. Islam jest druga religia francuska (choc
oficjalne statystyki temu przecza). Mozna powiedziec: ostatecznie,
panstwo jest laickie, religia jest sprawa osobista, dlaczego mamy krecic
glowa nad duza liczba wyznawcow Allacha, a nie przejmowac sie jeszcze
wieksza liczba katolikow? I mozna odeprzec: bo Islam jest nie tylko
religia, jest organizacja spoleczna i prawodawstwem, niekoniecznie
zgodnym z prawodawstwem kraju, w ktorym funkcjonuje. Bo wystarczy
popatrzyc na Iran, na bezpardonowe mordowanie intelektualistow w
Algierii, na palace sie lonty na rubiezach bylego dominium radzieckiego,
gdzie wielkiego wybuchu nie ma pewnie dlatego, gdyz jest wiele malych,
na bratobojcze walki w Afganistanie czy wczesniej Libanie, na samobojcze
ataki aktywistow Hamas w Izraelu. No i blizej, chocby szantaz GIA wobec
rzadu Belgii.

Druga motywacja napisania tego jest fakt, iz mam znajomych muzulmanow i
czasami dowiaduje sie od nich, ze to co powyzej napisalem, to wiazanie
Islamu z terroryzmem, z nietolerancja i azjatycka dzikoscia jest
potwornie niesprawiedliwe i glupie, ze jest to propaganda bazujaca
glownie na fakcie, ze spoleczenstwa zachodnie o tym Islamie nie wiedza
nic i latwo je postraszyc, latwo wykorzystac te, czy owe patologie do
rozbudzania sentymentow antyarabskich, ksenofobicznych, do prowadzenia
polityki izolacjonizmu. Oczywiscie terrorysci to nie papierowe tygrysy.
Ale wedlug Dalila Boubakeura, rektora meczetu paryskiego, wspomniane
zjawiska sa naduzyciem Islamu do celow politycznych i nie maja nic
wspolnego z naukami Mahometa. Wedlug pewnej liczby liczacych sie glosow
w USA niebezpieczenstwo Islamu jest przesadzone. Bano sie
fundamentalistow w Iranie i podczas wojny z Irakiem wielu Amerykanow
"wolalo" Husseina (niezaleznie od inicjatyw typu "Irangate"). Z jakim
skutkiem? Tak i teraz, lepiej pewnie, zeby wladze w Algierii zdobyl FIS,
bo oni przynajmniej nie maja ciagotek komunistycznych, tak jak rzadzacy
FLN. Nie wchodze w sensownosc tych analiz.

Islam to jest kilkanascie wiekow specyficznej kultury, z ktorej sporo
skorzystalismy i my. Moze warto poswiecic pare minut na przypomnienie
sobie czegos, co mignelo w liceum przez 10 minut, albo wcale? Nie ma to
wiele wpolnego z typowymi problemami drazacymi spoleczenstwo polskie,
czy Polonie zagraniczna. Ale moze jakis czytelnik zechce to przeczytac i
zadac sobie pare pytan dotyczacych kultury duchowej, laicyzmu, czy
tolerancji w ogole? Dlugi jest ten artykul, ale gora lodowa pod spodem
jest olbrzymia i rosnie w zawrotnym tempie. Zazdroszcze spokoju ducha
tym, ktorzy nie maja powodow ani ochoty jej dostrzec.

                                Pieczec
                                -------

Muhammad urodzil sie w Mekce w 570 r., zmarl w Medynie w 632 r. Medyna w
owych czasach zwala sie Yathrib, dopiero po ucieczce Mahometa z Mekki
nazwano ja Madinat al Nabi, Miastem Proroka. Pochodzil z klanu Hachim
skad bierze sie nazwa dynastii Haszemidow, panujacych jeszcze teraz w
Maroku czy Jordanii. Muhammad wczesnie zostaje osierocony, opiekuje sie
nim jego wuj Abu Talib. Jego pierwsza zona jest bogata wdowa, Chadidza,
u ktorej jest jakis czas na sluzbie. Potem ma jeszcze inne zony i
konkubiny, brane niekoniecznie ze wzgledow uczuciowych, za wyjatkiem
pieknej, legendarnej Aiszy, corki Abu Bakra. Czytelnik zechce wybaczyc
moja transkrypcje nazw wlasnych, nie mam pod reka zadnego polskiego
uznanego opracowania.

Islam rodzi sie od roku 610, powoli, jako zlepek paradygmatow innych
religii monoteistycznych, zwlaszcza judaizmu. Do kodyfikacji, do Pieciu
Filarow jeszcze jest daleko, ale od poczatku wiadomo, ze Bog jest Jeden,
ze bedzie Sad Ostateczny, ze istnieje Raj i Pieklo. Mahomet w tym roku
uslyszal po raz pierwszy na wzgorzu Hira' glos archaniola Gabriela
(Dzabraila), ktory przekazal mu poslanie od Boga, ktore pozniej stanie
sie trescia Koranu, spisanego juz przez innych, gdyz Mahomet byl
analfabeta. Koran zawiera oczywiscie mnostwo odnosnikow do judaizmu (w
koncu Patriarcha Abraham jest wspolny), ale takze do chrzescijanstwa.
Wedlug jednych oznacza to, ze Mahomet nie mogl byc jedynym wyrazicielem
mysli zawartych w Koranie, gdyz mial male szanse dowiedziec sie tego
wszystkiego, wiec Koran jest kompilacja. Poza tym Koran jest dzielem
poetyckim, niejednolitym, ale miejscami bardzo dojrzalym, co jest tez
dziwne. Wedlug innych sa to niedwuznaczne dowody na boskie pochodzenie
tej Ksiegi.

To jest kolejny wariant starej jak cala kultura religijna dyskusji:
dlaczego religie sa do siebie podobne? Dla wierzacych sprawa jest
prosta, kazdy chwali Boga jak umie, ale ze jest on Jeden...  Dla
tych, ktorzy widza religie jako wielowiekowa destylacje roznych
uwarunkowan doczesnych, jest to wynikiem ewolucji. Przezywaja struktury
stabilniejsze, a najprosciej ustabilizowac zasady organizacji spolecznej
przez ich transcendentalizacje. Nad prawda objawiona sie nie dyskutuje.
Ale tu trudno wymyslec cos naprawde nowego...  Tak wiec i w tej
odnodze kultury semickiej, ktora czula jeszcze wiez z judaizmem, ale
ktora byla juz mu po kres wiekow obca, <> powstac religia
objawiona ze swymi kanonami i swymi prorokami. I to pozwolilo opuscic
tradycjonalne koryto myslenia Arabow, przelamac trybalne, izolujace
wiezy krwi, wyjsc poza moralnosc nomadow, poza cyniczny pragmatyzm
handlarzy, poza sztywny egoizm ludzi przyzwyczajonych do wschodniego
sposobu sprawowania wladzy. Muzulmanin bedzie odtad sam na sam ze swoim
Stworca. Podporzadkowanie glowie rodu, starszyznie itp. staje sie wtorne
i mniej istotne. W Islamie nie bedzie swietych, jedynie sam Prorok w
Dniu Sadu bedzie mogl wstawic sie za prawowiernego. Nie bedzie
posrednikow duchownych - ksiezy. Imam, to nie telefon do Allacha, tylko
administrator, a niekiedy medrzec i straznik Prawa. Ale, ze ludzie sa
ulomni, o pewne "drobiazgi" doktrynalne jeszcze sporo krwi sie poleje.

Jeszcze nie dzis. Koran zostaje spisany dopiero 50 lat po smierci
Mahometa i zredagowany ostetecznie za trzeciego kalifa, Utmana, ktory
kaze zniszczyc rozproszone niepewne fragmenty. W 615 r popularnosc
Mahometa wzrasta na tyle, ze zaczyna sie bojkot Haszemidow, zaczynaja
sie przesladowania, ktore zmuszaja go do opuszczenia Mekki w 622 i
osiedlenia sie w Medynie. Jest to hegira, albo hedzra, poczatek Nowej
Ery. Kogos interesujacego sie historia arabskiego Bliskiego Wschodu moze
uderzyc powtarzajaca sie od kilkunastu wiekow melodia: usilne dazenie do
jednosci, do odnalezienia swojej tozsamosci, do tworzenia stabilnych
struktur politycznych, przerywane kompletna dezintegracja,
indywidualizmem, wyodrebnianiem sie mikroskopijnych klanow, dla ktorych
lokalna niepodleglosc byla wazniejsza niz tworzenie trwalej przyszlosci.
Pozniej, gdy Islam okrzepnie i stanie sie Latarnia cywilizacyjna,
napotkamy na tamtych terenach i Mesjanizm i zlota wolnosc szlachecka
Beduinow i wewnetrzne przekonanie, ze jest sie przedmurzem cywilizacji
wobec czarnej afrykanskiej dziczy. Cos mi to przypomina, ale wolalbym
nie naciagac za bardzo tej analogii.

Zdarzaly sie osobistosci polityczne, ktore trafialy w dobry okres, co
pomoglo im przejsc do historii. W dobry okres u Arabow trafil pulkownik
Lawrence, ale to jest juz inna historia. W nieco gorszy okres trafil
pulkownik Kadafi, i chwala niech za to bedzie Allachowi. W znakomity
okres trafil Mahomet. Medyna byla nieustajacym terenem sporow miedzy
plemionami Zydow Qaynuq\=a oraz plemionami arabskimi, czesciowo
poganskimi, czesciowo zjudaizowanymi. Po koniec wrzesnia 622 r. Mahomet
przybywa z raptem 70 <> z Mekki, ale ma sporo poparcia na
miejscu i staje sie nie tylko autorytetem religijnym, ale i arbitrem
politycznym. Zydzi sa mu oczywiscie niechetni, ale jest juz zbyt mocny.
Usuwa plemie Qaynuq\=a z Medyny, i oslabia opozycje innych klanow
twierdzac, ze kontynuuje tradycje Abrahama, ktora tamci zarzucili. Od
tej pory wierni podczas modlow maja zwracac sie ku Ka`bie, a nie w
strone Jerozolimy. Jest to ostateczne rozdarcie miedzy
judeo-chrzescijanstwem i Islamem. Tym niemniej Jerozolima jest i bedzie
drugim swietym miastem muzulmanow, a ostatnia ofiara krwi ludzkiej
zlozona u grobu Patriarchy jest dosc swieza. Tym razem padl nie Izaak,
lecz raczej Izmael...

Ostatnie 10 lat zycia Proroka bylo dosc burzliwe. 74 bitwy i ekspedycje
wojskowe ugruntowaly jego role przywodcza. Zaczela sie konsolidacja
plemion arabskich. Mekkanczycy przestraszyli sie zwyciestwa Mahometa w
Badr w 624 r. i zaczeli montowac wlasna koalicje. W marcu 627 oblezyli
Medyne z silnym zamiarem ostatecznego zlikwidowania przeciwnika, ale
Allach widocznie chcial inaczej, Mahomet pobil ich, wroga konfederacja
sie natychmiast rozpadla i jeszcze w tym samym roku Mekka poddala sie
jego prawu. Zaczelo sie administrowanie, tworzenie Panstwa i wcielanie w
zycie Konstytucji Medynskiej typu federacyjnego. Mekkanczycy niby sa mu
posluszni, ale cos usiluja "poprawiac" (moze tak jak Czechoslowacy w
1968?) wiec w roku 630 armia Mahometa wkracza do Mekki, lokalna wladze
przejmuja wlasciwi ludzie, bije sie nieposlusznych Beduinow i Mahomet
moze juz slac poslow do okolicznych mocarstw z zadaniem uznania go glowa
suwerennego panstwa. W 632 r. Mahomet organizuje pielgrzymke do Mekki,
definiuje reguly hadzdzu, ktory ma byc stalym punktem w zyciu kazdego
wiernego i po powrocie do Medyny choruje i umiera. I wtedy dopiero sie
zaczynaja dziac rzeczy ciekawe dla reszty swiata. Ale temu bedzie
poswiecona nastepna czesc tego opracowania.

                                            Paryz, styczen - luty 1995.
________________________________________________________________________


Jacek Arkuszewski (jacek@csun.psi.ch)

                            REJS PO SADZAWCE
                            ================

                              Dzien Zerowy
                              ------------

Wyjezdzamy o 6-tej popoludniu w ulewnym deszczu i przybywamy na miejsce
o 9-tej. Przez ostatnie kilkadziesiat kilometrow powinnismy widziec
Sadzawke, lecz nie widac nic w pyle rozbitej przez opony wody.
Najwieksza parkowa sadzawke na swiecie -jezioro Genewskie. Tej nazwy nie
wolno jednak wymowic w Lozannie, bowiem tam jest to Leman. A wiec
kolacja z przyjaciolmi i bardzo pozno spac.

                             Dzien Pierwszy
                             --------------

O 11-tej juz na przystani Belotte pod Genewa. Jest piekny dzien i rzeska
bryza z pld. zachodu - wrecz idealna pogoda. Parkowy wodotrysk w
sadzawce jest wyraznie zwiewany przez wiatr. Zwawo zaglujemy stara,
wierna lodeczka Janka - ma tylko biedactwo niewiele ponad 6 metrow i
jest dosc poobtlukiwana i obrosnieta pod woda na zielono. No, ale to nic
- plyniemy we trojke: Janek-szyper (JS), moj wyrok dozywotni (WD) i ja
jako majtek. Plynie sie wpierw przez tak zwane Male Jezioro o szerokosci
najwyzej 5 km. Wciagamy z duzymi przygodami spinaker i jakos zaczyna
nawet bulgotac na dziobie. Na brzegu strzechy genewskich wiesniakow i
bindugi tak nam drogie sercu jeszcze z Mazur. Tak jak na Mazurach rowna
powierzchnia stoku okolona drzewami spada do jeziora, tyle tylko, ze w
najwyzszym miejscu stoi sobie - ot,tak - a to Palac Rzeczypospolitej,
albo Mysliwiecki, albo nawet Wilanow. A ta rowna powierzchnia to
wymanikurowany trawniczek.Tam gdzie okiennice zamkniete - to albo Alain
Delon, albo ktorys z Saudow, albo jakis wlasciciel koncernu misek
klozetowych z, powiedzmy, Kansas City. Tam nie potrzeba mieszkac, to sie
ma. Gdzie otwarte - to kolejny zaklad-wariatkowo. Potezny to przemysl ta
luksusowa psychiatria pod Genewa: zwariowac mozna. Ale tak jest
wlasciwie tylko po szwajcarskiej, polnocnej stronie.  Poludniowa, choc
jeszcze nie francuska, jest jakos mniej parkowa i udekorowana murem Alp.
Nie, dzisiaj Bialej Gory nie zobaczymy, jest duszno, wilgotno i
niewielka widocznosc,choc na niebie ani chmurki. A za bindugami na
polnocy ciemna,zalesiona Jura i ponizej winnice spadajace po zboczach w
dol. WD przygotowuje salate, wypijamy do niej butelke <>, potem
wiatr troche siada, obraca sie na poludnie. Poludniowy brzeg to juz
francuska Gorna Sabaudia i po minieciu pieknego zamku w Yvoire
wychodzimy na Duze Jezioro. Zrzucamy spinaker, straszne korby, bo nie
mamy kosza na dziobie, potem wyciagamy fok i mimo to musimy zaterkotac
motorkiem by dojsc po helweckiej stronie do St. Prex tez z zameczkiem
nad woda, a jakze, i milutkim porcikiem gdzie lapiemy ostatnia czerwona
boje dla <>. Stare miasteczko, porcik pod wielkimi drzewami,
tak potrzebny w tej sytuacji czysciutki klozecik (nasza lodeczka nie
jest niestety skanalizowana). Jest siodma, natychmiast pojawiaja sie
przy burcie labedzie i kaczki, tak jak to powinno byc w parku. Jeszcze
mala kapiel w przejrzystej, butelkowo-zielonej wodzie wprost z
falochronu i idziemy do miasteczka na kolacje.

Oto mala restauracja pelna tubylcow; nie ma juz wyrafinowanej
swiatowosci Genewy, a jednak...  Karta oferuje nam steki z wolu,
strusia, kangura i konia. Te ostatnie jak rowniez duszone malutkie
okonki to miejscowa specjalnosc znad sadzawki. Kangur w zielonym pieprzu
znakomity. I wino z Vaud, bo juz jestesmy w tym panstwie. Tak, tak,
oficjalna nazwa brzmi l'Etat de Vaud. I po kolacji spac w lekko
kolyszacym sie stateczku, gdzie przez otwarta wejsciowke wschodzi
wlasnie nad Sabaudia pomaranczowy ksiezyc.

                              Dzien Drugi
                              -----------

Juz o siodmej na nogach i wzajemne oskarzenia o najglosniejsze
chrapanie. Cicho, pusto, gladka zielonkawa woda wiec najpierw chlup do
sadzawki z glazow falochronu. Jeszcze do miasteczka po swieze buleczki i
gazete, potem sniadanie w cockpicie, i wreszcie wyruszamy. Poranna bryza
wieje z poludnia, zatem ostro lewym halsem w kierunku bialej, rozlozonej
na wzgorzach Lozanny. Po lewej stronie zostawiamy Morges z zamkiem jak
namalowanym przez dziecko: na czterech rogach okragle wieze o
stozkowych, czerwonych dachach. Sto metrow przed bulwarem Ouchy w
Lozannie zwrot i wiatr zdycha. Troche warkoczemy motorkiem, potem
stajemyw lopocie, wyrzucamy dluga, lekka line i kapiemy sie posrodku
jeziora w ciemno-zielonej gladkiej wodzie. Jezioro tu szerokie na 15 km,
wokol pracowicie pruja wode duze, biale statki kolowe.

Ach, wszystko to jak na kiczowatym obrazku. Jest i troche sniegu na
odleglych szczytach, sa zamki odbijajace sie w wodzie i winnice wsrod
kep drzew na wzgorzach. Zblizamy sie pomalu na niewielkich podmuchach do
tego odcinka poludniowego brzegu, gdzie gory - i to wielkie gory -
jednym stromym stokiem wpadaja wprost do jeziora. Znane to miejsce wokol
St. Gingolph, gdzie zazwyczaj malo jest wiatru. WD wraz z JS to drzemia,
to czytaja, a ja sobie powolutku halsuje miedzy Szwajcaria i Francja,
ledwo czasem starcza wiatru zeby zrobic zwrot. Wpierw w kierunku Pully w
Szwajcarii, potem zwrot na coraz wyzszy brzeg sabaudzki i znowu Vevey z
blekitnym wiezowcem Nestle i z powrotem do Francji i wreszcie eleganckie
Montreux z palacowymi hoteliskami hen, wysoko nad miastem, no i tu wiatr
zdycha ostatecznie i mijajac okazaly zamek Chillon docieramy do
upragnionego konca jeziora juz na motorku. Tak, jest miejsce dla
<> w malym porciku Villeneuve. Szybki klar na pokladzie zeby
jakos wygladalo, pod pokladem - nie ma co mowic, i idziemy na kolacje.

Mamy nadzieje, ze tym razem podadza nam przynajmniej hipopotama. Ale
nie, jest mala restauracyjka dla miejscowych, nasz stolik stoi na
waskiej uliczce, jemy ryby, a w srodku gra na harmoszce i spiewa
okazalych rozmiarow piecdziesiecioletnia blondyna. Stekow z hipopotama,
ani nawet ze zwyklego strusia nie podaja, ale za to jest sadzawkowy
przysmak: fileciki z okonia, pewnie zreszta importowanego z Kanady. Nad
sadzawka doslownie wszystko wydaje sie sztuczne i umowne - nawet
miejscowe specjalnosci.

Jeszcze wieczorna kapiel w wodzie rozswietlonej odbiciem swiatel
Montreux, troche lektury i spac.

                              Dzien Trzeci
                              ------------

Wstaje dzien bez chmurki i bez powiewu wiatru. W gladkiej wodzie odbija
sie malutka kepka drzew o kilkaset metrow od brzegu - a moze to jest
jedno duze drzewo? To kilkometrowa, malutka wysepka nalezaca ponoc do
pewnego Anglika. Wiesc glosi ze odwiedza ja zawsze w dzien urodzin
krolowej i wciagnawszy Union Jacka na maszt siedzi tam caly dzien na
laweczce (oczywiscie, jest i parkowa laweczka) palac cygara. Moze to
bujda, ale znad drzewa sterczy istotnie maszt flagowy.

Jeszcze po swieze buleczki do piekarni, obowiazkowa kapiel z mola,
sniadanie i wyruszamy na motorku - kompletna flauta. Wpierw pod zamek
Chillon, przed ktorym od strony ladu klebia sie juz autokary i turysci.
Zamek starannie utrzymany z wyjatkiem jednego szczegolu: duzego
niedzwiedzia, fragmentu herbu bernenskiego wymalowanego na odjeziornej
scianie. Nie, na to dzielni Vadois nie moga sie zdobyc, by odswiezyc
herb ciemiezcy ich kraju, Berna. Dopiero w 1798 r. przybyl Napoleon,
wprowadzil nowe porzadki i wyzwolil Vaud. Z wykuszow i okien machaja nam
turysci, wysoko nad zamkiem przecinaja zielone, strome zbocze wiadukty
autostrady psujac nieco widok. Bez przekonania stawiamy zagle, chocby po
to by zapewnic sztafaz niezliczonym kamerom turystow.

Plyniemy teraz wzdluz brzegu w kierunku ujscia Rodanu. Tu Sadzawka
zamienia sie jakby w dzicz, wilderness, moze troche jak Mazury? Gdyby
nie te gory sterczace nad glowa! Plytko, lewy brzeg delty Rodanu plaski
i piaszczysty, porosniety chaszczami.  Wleczemy sie pomalutku, a to
troche na pykajacym motorku, a to na jakims przypadkowym podmuchu. Jest
sobota, na brzegu nieco plazowiczow na kompletnego golasa. Jakies
kamienne mola stercza z brzegu, duza poglebiarka zagradza nam droge
pasem plywajacych rur - troche sie w tym wszystkim gubimy, gdzie te
starorzecze Rodanu. Podplywamy do pieknego, czarnego dwumasztowca na
kotwicy; na pokladzie ktos sie krzata. Pytamy sie o stare ujscie -
odpowiada nam uprzejmie przystojna pani ze szczotka w garsci i pieknym,
srebrnym naszyjniku. Rzecz w tym, ze poza naszyjnikiem nie ma na sobie
doslownie nic. Ale jej to tez nic a nic nie krepuje i chetnie wskazuje
nam droge.

Stary Rodan to juz zupelne Mazury - cos jak kanal miedzy Wegorapa a
Mamrami. Trzciny, zwisajace nad woda drzewa, kilometr dalej spore
jeziorko, ale tam gdzie JS przed pieciu laty nocowal tylko z komarami,
teraz jest duzy jachtowy port oraz nowiusienka stocznia. Rozczarowanie,
wiec wracamy na Sadzawke i kotwiczymy opodal ujscia na malej glebokosci,
no moze metr dwadziescia. Woda jest tak czysta, ze jestesmy jakby
zawieszeni nad czysciutkim piaskiem dna - czasami lagodna fala stuka
wen kilem. Wysmienita kapiel w przejrzystej wodzie, ogladamy
zielono-brodate dno lodki i zaraz w ruch ida dwie duze szpachle zabrane
przezornie przez JS. Nie do wiary, lecz w godzine - troche nurkujac, a
troche stojac - lodeczka jest czysta jak pupka swiezo przewinietego
niemowlecia.

Ruszamy do St. Gingolph na sabaudzkim brzegu. Jest odrobine wiatru, a po
skrobance lodka nie ta sama i dosyc zwawo nawet plyniemy. Ale w St.
Gingolph nie ma portu! Nie do wiary, ale to prawda. Tutaj gory schodza
tak stromo do jeziora, ze oprocz miasteczka stanowiacego wlasciwie jedna
ulice tuz nad brzegiem nie ma na nic miejsca. Oczywiscie stok pod woda
jest rownie stromy i nie mozna wybudowac falochronu.

Plyniemy wiec dalej jakies 7 km wzdluz brzegu do Meillerie. Jest nawet
troche wiatru i oto jest wioska  wslawiona kilkomiesiecznym pobytem Jean
Jacques Rousseau wygnanego w tym okresie ze Szwajcarii za jakies
bezecenstwa. Pisal wtedy "Julie albo Nowa Heloize".

Jest malutki waziutenki porcik, miejsc dla odwiedzajacych nie ma. Jakas
dobra dusza powiada, ze mozemy jednak w jednym z pustych miejsc zacumowc
- wlasciciele miejsca wyruszyli w dluzszy rejs. W porcie mali chlopcy
lowia na haczyk - tak, na haczyk - raki, po falochronie spaceruja
odswietnie wystrojone rodziny z dziecmi. Swojsko i prowincjonalnie  i
zupelnie inaczej niz w swiatowej Szwajcarii.

Ale miejscowa restauracja to juz wielki swiat francuskiej <>.
Sa fileciki z okonia, a jakze, jednak oprocz tego i tuziny rodzajow
<>, i ryby, ryby.  No, a wino...  Wpierw jednak idziemy
zwiedzac wies. Strzalki wskazuja do "Kamienia Rousseau" - ot, taki
sobie glaz gdzie Jean Jacques zwykl romantycznie podziwiac widoki z
pewna Julia - lokalna panienka. Czy jej imie udzielilo tytulu "Nowej
Heloizie"? Nie mamy pojecia. Troche wyzej stary romanski kosciol, a obok
- jak zwykle we Francji - pomnik poleglych w wojnach. Na samej gorze
lista poleglych w wojnie pruskiej, potem najwiecej nazwisk przy Wielkiej
Wojnie, trzy czy cztery przy wojnie drugiej, po kilkanascie przy
Dien-Bien-Phu i Algerii. Zatem krotka historia Francji ze
skwantyfikowanym jej zaangazowaniem w kolejne konflikty.

Nad kosciolem kusi szlak w gore, na przelecz jakie 1500 metrow nad
glowa. Ach, tym razem nie ma czasu, moze w przyszlym roku. Jeszcze
wieczorna kapiel, juz prawie po ciemku i oto koniec dnia w zacisznej
koi.

                             Dzien Czwarty
                             -------------

Wyruszamy pozno, gdy Sadzawka wre juz niedzielnym zyciem - statki,
jachty zaglowe i motorowe. Dalej suniemy wzdluz sabaudzkiego brzegu na
lekkim wiaterku. Gory oddalaja sie, oto Evian-les-Bains z ogromnym
budynkiem kasyna, dalej za cyplem otwiera sie widok na odlegle juz
Thonon-les-Bains na wzgorzu. Nie zmieniamy kursu, trzeba sie tylko raz
czy dwa zatrzymac na zjedzenie salaty i kanapek z odrobina wina, potem
na kapiel. Wiatr obraca sie na pelny, wciagamy juz znacznie sprawniej
spinaker, tak, nawet ktos usiluje sie z nami scigac, ale zostawiamy go w
tyle. Skrobanka jednak czyni cuda! Plyniemy prosciutko na wschod, znow w
trawersie zameczek w Yvoire - jedyna rzecza zaklocajaca nieco
doskonalosc krajobrazu i sytuacji: gory, blekitne niebo z bialymi
chmurkami i statek pod pelnymi zaglami, jest bezustanny sznurek ciezkich
maszyn nad glowa startujacych z genewskiego lotniska.

Juz na Malym Jeziorze, o kilka kilometrow od Nyon wiatr siada. Jest piata
po poludniu. Jeszcze troche liczymy na powrot wiatru, ale nie ma rady -
trzeba ciagnac za sznurek i terkotac dalej na motorku. Spinaker juz
spuszczony - tym razem bez wiekszych przygod - ale trzymamy inne
zagle, bo jeszcze troche ciagna. Zaslaniaja nam troche widok i prawie
wpadam na mala motorowke powoli ciagnaca siec. Rybak wpada w szal,
wygraza nam i ma racje. Zmierzamy teraz do nowego i duzego portu w
Prangins o jakie 2 kilometry na  wschod od Nyon. Nie ma problemu z
miejscem na cumowanie, sa miejsca dla gosci. Port jet ogromny: 10
starannie ponumerowanych rownoleglych kei, wszystko swieci nowoscia, a
przy kejach!? Przycumowanych  chyba z 50 milionow frankow. Takie statki,
co nawet by Horn okrazyly - nie pasuja jednak do naszej Sadzawki.
Motorowe i zaglowe, regatowe i spacerowe i prawie wszystkie przede
wszystkim nowiusienkie i  bardzo, bardzo drogie. Maja nawet radary i
satelitarne systemy nawigacyjne - i to wszystko na 70 kilometrowa
sadzawke.

Krotkie klarowanie naszego mizernie tu wygladajacego stateczku, no i
trzeba cos zjesc. Jest i restauracja w porcie, ale chcemy zwiedzic
Prangin. Zaraz za budynkiem klubowym na parkingu szary Rolls Royce,
kilka Mercow i Porsche, obok korty tenisowe, duzy park z rozmaitymi
boiskami, ale w ogole pustawo. Zmierzamy w glab ladu, dalej rezydencje
otoczone murami i nikogo. Potem znowu park, spotykamy tam elegancka
pania z dunskim dogiem na smyczy. Alez tak, jest restauracja we wsi,
troche wyzej. Z lewej stronie duzy i brzydki zamek w remoncie za
swiezutko odnowionym murem. Jakis szejk, czy mafia z Medellin albo
Moskwy szykuje sobie dacze? Nie, to federalne zbiory sztuki remontuja
swa siedzibe. Jest i malutkie centrum wsi Prangin. Ze wsi nie zostalo
juz ani sladu, stare, duze stodoly przerabiane sa na apartamenty. Dosc
obrzydliwie te przerobki wygladaja: ot, taki pozor stodoly na wysoki
glanc. Wszystko tu wydaje sie byc oparte na pozorach i razi brakiem
autentycznosci. Rzeczywiscie stara, wioskowa knajpa tez jest pozorowana:
dzisiaj, w niedziele akurat ma wolny dzien. W niedziele! Taki tu
widocznie styl zycia, zycia wiecznych wakacji, gdzie niedziela czy
czwartek, to wlasciwie wszystko jedno i akceptuje sie to, ze wszystko
jest imitacja. Nie, jesli tu musialbym zyc, to juz wole nie byc
milionerem.

Dosc filozofowania, bo ssie w dolku - nie ma rady, trzeba wracac do
restauracji klubowej w porcie. Nawet nie jest drogo, ale tez i
restauracja nie ma zadnego charakteru. Slonce zachodzi i zaczyna sie
chmurzyc - jeszcze obowiazkowa kapiel w dosc brudnym tu jeziorze, a
potem pod natrysk w luksusowym budynku klubowym.

Gdy wracamy na lodz, na molu i po francuskiej stronie zaczynaja migac
zolte swiatla ostrzegawcze. Zbliza sie burza, naciagamy na zwiniety grot
i wejsciowke plachte, przychodzi gwaltowny szkwal z deszczem, kilka
blyskawic i grzmotow, a my w cieplutkich spiworach pijemy tradycyjna
szklaneczke polskiej smorodinowki i sluchamy Wolnej Europy. I sen nas
morzy w czasie dyskusji.

                              Dzien Piaty
                              -----------

Rano, przy sniadaniu przychodzi do nas przystojna i elegancka para.
Trzeba zaplacic oplate portowa - 10 frankow, wiec taniocha. Pogoda juz
troche gorsza, mamy jednak sprzyjajacy wiatr. Znowu rozwieszamy
spinaker, zarysy Genewy coraz wyrazniejsze, juz widac bialy slup
parkowego wodotrysku. Jeszcze godzina czy dwie i podchodzimy do naszej
przystani Belotte.Trzeba sie spieszyc z rozzaglowaniem i pakowaniem -
Basia, dozywocie JS czeka z obiadem. I potem powrot do domu. Po niecalej
godzinie przejezdzamy autostrada nad Vevey, ostatnie spojrzenie z gory
na jezioro - tak blisko to, i tak daleko. Ale w tym roku nareszcie
dotarlismy do konca sadzawki!

A w Baden zaczeto serwowac wlasnie kangura i krokodyla - naprawde!

________________________________________________________________________

Tlumaczenie felietonu, jaki ukazal sie w ostatnim magazynie
<>. Traf chcial, ze ma on troche wspolnego z niedawnym
artykulem A. Gorbiela o wysysaniu ludzkiej duszy przez komputer. Autorem
jest Orson Scott Card, czlowiek zawodowo piszacy ksiazki, miedzy innymi
<>, wydana po polsku jako <>. Wiktor Misiek
(nok4@pgh.wec.com).

Orson Scott Card

                    JAK UMIERAJA FIRMY SOFTWARE'OWE
                    ===============================

Programowanie to jest Wielka Gra. Pozera ciebie, twoje cialo,
twoja dusze. Jezeli dales sie wciagnac, nic innego nie ma juz znaczenia.
Kiedy powrocisz do dziennego swiatla mozesz odkryc, ze masz
kilkadziesiat kilo nadwagi, twoja  bielizna jest starsza niz sredni
przedszkolak, a sadzac po ilosci pudelek po pizzy walajacych sie
dookola, mozna stwierdzic, ze to juz wiosna. Ale to nie ma znaczenia,
Twoj program dziala, jest szybki i bezbledny.

Wygrales.

Zdajesz sobie sprawe z faktu, iz niektorzy ludzie mysla, ze jestes tepym
ponurakiem. No i co? To nie sa Gracze. Oni nigdy nie zmagali sie z
Windows'ami czy z DOSem. Dla nich C to jest kolejna litera w alfabecie,
nie jezyk. Oni ledwo istnieja. Jak zolnierz albo artysta, nie dbasz o
opinie cywilow. Ty tworzysz cos skomplikowanego i pieknego. Oni nigdy
nie beda w stanie tego zrozumiec.

Bartnictwo, to sekret na ktorym opiera sie istnienie kazdej firmy
tworzacej oprogramowanie. Mozna udomowic programistow tak jak bartnik
udomawia pszczoly. Nie mozna sie z nimi komunikowac, ale mozna je
zgromadzic w jednym miejscu, a kiedy nie patrza, dobrac sie do miodu.

Te pszczoly nie zadla, bo placi sie im pieniadze. Programisci kosztuja
wiecej pieniedzy niz sekretarki, ale mniej niz mozna sobie wyobrazic.
Sprawa lezy w tym, iz ci ludzie ciagle slysza glos swoich ojcow mowiacy:
"Kiedy to wreszcie zejdziesz na ziemie i przestaniesz bujac w
oblokach?". Wszystko, czego im trzeba, to mozliwosc krotkiego: "O rany,
ojciec, przeciez ja zarabiam wiecej niz ty". Tak srednio, to wychodzi
niedrogo.

Jedyna osoba, ktora potrafi docenic programiste jest inny programista.
Dlatego trzeba miec conajmniej kilku, aby mogli sie wzajemnie doceniac.
Bardziej doswiadczeni beda wzorem dla mlodszych kolegow, inni beda
wspolzawodniczyc i rownac sobie, ale tak jak zaden prawdziwy pszczeli
roj nie obejdzie sie bez krolowej, tak roj programistow nie obejdzie sie
bez programisty geniusza.

Programista geniusz to lider uwielbiany przez pozostalych. Nawet jezeli
zerka w cudze programy, to tylko po to, by wybuchnac szyderczym
smiechem.

To jest Gracz, pomysli mlody informatyk, On spojrzal na moj program.
To z reguly wystarcza.

Jezeli otoczenie tworzy taki ul, to programisci obejda sie bez snu,
milosci, zdrowia i prania, a firma bedzie prosperowac.

Brak kontroli, to problem ktory wykancza firme za firma. Wszystkie
dobrze sie majace firmy software'owe maja kogos, kto swoja osobowoscia
dominuje nad innymi programistami. Niestety zadna kompania nie moze
utrzymac takiego lidera na zawsze. Albo znajduje sie jakis menadzer,
ktory obiecuje placic mu wiecej, albo on sam zmienia sie w menadzera,
Tak czy inaczej, handlowcy przejmuja kontrole.

Tylko ...  kontrole czego? Zamiast lini produkcyjnej i
zdyscyplinowanych pracownikow ma sie do czynienia z ludzmi
nieprzewidywalnymi, nie wspolpracujacymi, nieposlusznymi, a co
najgorsze, nieatrakcyjnymi, opierajacymi sie wszelkim dzialaniom
kierownictwa. Kaz im przychodzic o osmej do biura, kaz im sie elegancko
ubierac, a zaraz stana sie ponurzy i przestana byc produktywni. A w
dodatku, masz poczucie, ze szydza i smieja sie z ciebie na kazdym kroku.

Szok jest tym wiekszy dla programisty. Nagle odkrywa on, iz pozaziemskie
istoty kontroluja jego zycie. Spotkania. Plany. Raporty. I nagle ktos
zada, aby on planowal sposob w jaki bedzie programowal, a potem trzymal
sie tego planu, nigdy nie improwizowal, i nigdy, ale to nigdy nie
dotykal cudzego kodu. Wszawy, mlody programista, ktory nie tak dawno
czcil go, teraz jest jego szefem, i to tylko dlatego, ze zdarzylo mu sie
grac w tenisa z jakims nadetym bufonem w garniturze.

Ul jest w ruinie. Najlepsi programisci uciekaja. Marketing zas czuje sie
dobrze, objetosc kodu wzrasta, tak jak i rosnie liczba bledow.

Chyba czas na zmiane zajecia.

________________________________________________________________________

Adam Smiarowski (smiarowski@cua.edu)

                         O HUMANIZMIE HISTORII
                         =====================

                      (Z Polityka Ciasniej, cz. I)


Cos mi odpalilo i postanowilem przestudiowac historie najnowsza. Zeby
umyslu i pamieci zbytnio nie wysilac, ograniczylem sie do roku 1994.
Szlo mi to calkiem sporo. Do czasu. Klio nie jest najweselsza muza, ot
taka w sam raz, zeby polozyc glowe na lonie i podumac. Ale nie mozna tak
dlugo, bo robia sie odlezyny.

Skorzystalem przeto z pierwszej okazji i urwalem sie nudziarze, ktora
furt rozpatrywala rzeczy byle, na dodatek w najnierozsadniejszym z
sosow: co by bylo, gdyby...  Pomknalem w swiat i tamze, zrzadzeniem
niebios, napotkalem mego starego przyjaciela, Kazka Duperasa.

Na pytanie: - Co slychac?, Kazek rzekl roztropnie:

- Obszerne pytanie. Czasem slychac, czasem nie, czasem ciezko sobie
przypomniec. Pisze kronike wydarzen mego zycia, zeby i slad po mnie na
wieki pozostal, jako i po mych wyczynach, ktore jakie byly, trudno
bedzie przyszlym pokoleniom uwierzyc.

Z iskra obawy w zrenicy wzialem z rak Kazka pomiety zeszyt 16-kartkowy.
Pogoda byla paskudna, Kazek mial kaca, a i wyziewy fabryczne tez robily
swoje.

- Nieduzo cos miales tych wyczynow - zauwazylem.

- Ale jakich! A wiedz, ze pisze stylem zwiezlym.

Zajrzalem do zeszytu.  Na pierwszej stronie wykrzywiala sie dumnie data:
1994 n.e. Poszarpane i poplamione kartki swiadczyly o randze dokumentu
historycznego.



...  Sylwester byl niezly. Z paroma chlopakami pojechalismy autobusem
do Krobicy - kawal swiata. Ale prawie frajerski jubel, bo go robili
byli pegeerowcy w bylym pegeerze za obecne pieniadze, ktore wyciagneli
na przyszla restrukturyzacje.  Jakesmy juz pogrzali deczko, przyszla
szatniarka i mowi, ze sie na nas szykuja.

Czekaj no, ja sie wam zaraz poszykuje! Patrze, siedzi paru jezioranow
przy stoliku, chleje wode i patrzy zlym wzrokiem. Przysiadlem sie,
wypilem im co mieli i pierwszego w ryj! Frrrr - tylko mi mignal jeszcze
numer butow zanim znikl pod stolem na wieki. Drugi haman pysk
rozdziawil, wiec mu go czym predzej popielniczka zatkalem, bo widok
dziurawych zebow mnie mierzi.

Karnawal byl zabawowy, tylko mnie raz ponioslo, na sledzia. Odjechalem,
owszem, na sygnale, ale trzeba bylo widziec tamtych! Nie ma przepros.

Na Wielkanoc przyjechal wuj Jozwa. Narzekal na Bialorusinow, ktorzy mu w
szkode wlazili i w ogole etnicznie przynudzal.  Najezyl nas wreszcie,
tosmy pojechali z bratem zobaczyc co sie da zrobic w ramach pomocy
rodzinie. Dalim wycisk niezly kilku mniejszosciom, trochesmy wujowi
atmosfere wyczyscili. Tylko nas lobuzy potem pod Sejnami dopadli, kiedy
sie braciach przystawial do takiej Zuli. Straszne tam chamy i brutalne.

Jak sie cieplo zrobilo to mi jeden ratownik nieuprzejmy sie zrobil na
Miedzeszynie i mowil, zebym wypieprzal z lodami z terenu. Mnie to
powiedzial - w zywe oczy. Wsadzilem mu jednego loda w dziob, niech sie
zapcha. Smiesznie wygladal, ale oddal mimo to.

Poszlismy na Andrzejki woskiem zalewac. Przez pomylke zalalem jakas
panienke po rajstopach. Durny gach sie na mnie rzucil z piesciami, to mu
dalem odpor. I tak zepsul nam wszystkim zabawe ten palant.

Swieta byly w porzasiu. Na pasterce jakis typo kolo mnie przyslabl i
puscil pawia powaznemu panu w kapturek od budrysowki. Myslalem, ze sie
zjulam. Ludzie tez ryli. Jak bydelko betlejemskie. Ten od budrysowki sie
zdenerwowal i na mnie z pyskiem wsiadl, akurat kiedy spiewalem: "Podnies
reke boze dziecie". Wyciagnalem go za leb przed kosciol, bo jestem
czlowiek religijny, i tam mu zlozylem zyczenia swiateczne.

Mielim isc z braciachem do teatru, ale nie bylo kiedy, wiec pojdziemy w
nastepnym roku...



Wspomnienia Kazka nie zrobily na mnie specjalnego wrazenia. Przepychanki
i w kolko to samo. Raz ty mnie, raz ja tobie, w dziob, w ryj, w dziaslo,
po garbie, tu przypieprze, tam nalapie. Prymityw.

Wrocilem do dom i zabralem sie za historie. 1994 n.e. na ziemi. Jest co
postudiowac. Historia, jakby nie bylo, nalezy do nauk humanistycznych.

Mozna by tez pojsc do teatru.

________________________________________________________________________

Jest to wlasciwie list do Michala Babilasa, ale drukujemy, bo
wyglada na to, ze nasz magazyn zaczyna zdobywac specjalizacje
historyczna. Pan Wilski na koncu zadaje klopotliwe pytanie: "komu
wierzyc?". Ja pozwole sobie na poglad nieco odmienny niz Autor.
*Wszystkim* nalezy wierzyc, poniewaz przeciez nikt nie mial zadnego
powodu, aby klamac! J.K_uk

Krzysztof Wilski (wilski@un.org)

                           LIST OD CZYTELNIKA
                           ==================

                   Powiazania rodzinne p. Pastusiaka
                   ---------------------------------

Drogi Panie Michale, zgadzam sie z Panem calkowicie, ze "sprawa
Pastusiaka" (to okreslenie przywodzi mi na pamiec niezbyt odlegla i
jeszcze mniej sympatyczna przeszlosc, nawet jesli - przynajmniej wedlug
optymistow - jest ona juz <>) stala sie "jajeczkiem
czesciowo nieswiezym", rzeklbym wiecej, zapachowo blizsza jest potowi
Urbana niz produktom ofiar prezydenta Reagana, jednakze dla scislosci
historycznej musze nadmienic, iz istotnie, inkryminowany delikwent (jak
mawial moj pewien pospiesznie wyksztalcony kolega) byl zieciem Edwarda
Ochaba, byc moze dlatego, ze Jozef Cyrankiewicz nie doczekal sie
potomstwa (w kazdym razie legalnego i w wieku mieszczacym sie w ramach
owczesnych zainteresowan matrymonialnych p. P.); przepraszam za
idiotyczne skojarzenie, ale czy pamieta Pan uwage Szwejka pod adresem
lysego pana w cywilu, z ktorym wraz z nadporucznikiem Lukaszem
podrozowali w jednym przedziale, ze wedlug jakiegos zrodla, "lysina jest
czesto wynikiem wstrzasu przy pologu"?

Byloby to prostym wytlumaczeniem bezdzietnosci Premiera Cyrankiewicza
(nazwanego kiedys smacznie w "Narodowcu" p. Kwiatkowskiego - "Cyrano de
Rozwodniac"). Nie wiem nic w temacie emocjonalnego stosunku p.
Cyrankiewicza do produktow innych barakow obozu socjalistycznego, moge
natomiast potwierdzic, o oparciu o doswiadczenie organoleptyczne, jego
sympatie do Mercedesow i sklonnosc do bardzo szybkiej jazdy temiz:
gdzies w polowie lat 60-tych o maly wlos nie zostalem "zdjety" z
polnocnego naroznika skrzyzowania Al. Ujazdowskich i Al. Roz przez
skrecajacego w te ostatnia z glosnym piskiem opon Wiecznego Premiera
PRL; jechal oczywiscie Mercem. Byc moze, uciekal przed oddechem
historii. Nieco natomiast zaklopotala mnie wzmianka o pochodzeniu p.
Pastusiaka, nie wiedzialem bowiem, iz jest on rodzonym bratem p. Daniela
Passenta, ktory juz dosc dawno temu oswiadczyl drukiem, iz to wlasnie on
jest nieslubnym synem Adenauera i Goldy Meir. Komu wierzyc? Moze nikomu?
Moze tylko Mieczyslawowi Wachowskiemu, choc on sie chyba w tej sprawie
nie wypowiadal?

                              Z wirtualnymi uklonami - Krzysztof Wilski
________________________________________________________________________

Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu, oraz
                     spojrz@info.unicaen.fr

Serwery WWW:       http://k-vector.chem.washington.edu/~spojrz
                   http://www.info.unicaen.fr/~spojrz

Adresy redaktorow:  krzystek@k-vector.chem.washington.edu (Jurek Krzystek)
                    karczma@info.unicaen.fr (Jurek Karczmarczuk)

Stale wspolpracuja: mickey@ruby.poz.edu.pl (Michal Babilas)
                    bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz)
                    zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek)

Copyright (C) by Jurek Karczmarczuk (1995). Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.

Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP z adresu:
k-vector.chem.washington.edu, IP # 128.95.172.153. Tamze wersja
PostScriptowa "Spojrzen".
_____________________________koniec numeru 120_________________________